To się znów dzieje! Recenzja powrotu "Twin Peaks"
Mateusz Piesowicz
22 maja 2017, 23:02
"Twin Peaks" (Fot. Showtime)
Nie będziemy owijać w bawełnę – "Twin Peaks" wróciło i spodobało nam się na tyle, że nie ma mowy o rozczarowaniu. A co z zachwytem? Uwaga na duże spoilery z pierwszego i drugiego odcinka.
Nie będziemy owijać w bawełnę – "Twin Peaks" wróciło i spodobało nam się na tyle, że nie ma mowy o rozczarowaniu. A co z zachwytem? Uwaga na duże spoilery z pierwszego i drugiego odcinka.
Dziwna sprawa – tak bardzo przywykłem do faktu, że nowe "Twin Peaks" to tylko enigmatyczne teasery i kilka zdjęć na krzyż, że teraz, gdy sytuacja nareszcie uległa zmianie, nie wiem, od czego powinienem zacząć. Tym bardziej że po latach oczekiwania (uwierzycie, że pierwsza oficjalna informacja o powrocie serialu pochodzi z 2014 roku?) dostaliśmy od razu aż cztery nowe odcinki, tak wypełnione atrakcjami, że najchętniej wymieniałbym wszystkie po kolei w punktach. Bez obaw, nie dojdzie do tego, także dlatego, że będziemy sobie nieco dawkować emocje i informacje. Stąd też dziś skupimy się na dwóch pierwszych częściach serialu, nie podając żadnych fabularnych spoilerów z kolejnych, które telewizyjną premierę będą mieć dopiero za tydzień (cała czwórka jest już dostępna w HBO GO). Do nich przejdziemy w swoim czasie.
Nie oznacza to rzecz jasna, że nie będzie o czym pisać. Wręcz przeciwnie, tematów do omówienia jest całe mnóstwo, więc nie przedłużajmy już, zaczynając od fundamentalnego pytania: czy David Lynch nie spaprał sprawy? Odpowiedź brzmi: nie, nie spaprał. "Twin Peaks" (w oryginale "Twin Peaks: The Return") to serial, który ma ze swoim słynnym poprzednikiem sporo wspólnego, ale równie dużo te produkcje dzieli, co absolutnie nie jest wadą. Lynch do spółki z Markiem Frostem nie dali się bowiem złapać w pułapkę, w którą wpadło już wielu twórców przed nimi. Nie zafundowali nam wycieczki w przeszłość. Owszem, ta odgrywa tu bardzo istotną rolę, znacznie ważniejszą, niż tylko nostalgiczne wspomnienie, ale nie można mieć wątpliwości, że nowy serial skrojono na nowe czasy i nowych widzów.
Specjalnie użyłem określenia "nowy serial", ponieważ tak jak "Twin Peaks" nie chce oficjalnie figurować jako 3. sezon "Miasteczka Twin Peaks" (stąd zapewne konfuzja wśród widzów mających problem ze znalezieniem go w HBO GO), tak samo historia, którą opowiada, to coś oddzielnego. Fabuła jest oczywiście nierozerwalnie związana z wydarzeniami sprzed 25 serialowych lat (zapomnijcie o oglądaniu bez znajomości oryginału), jednak zestawiając obydwie produkcje ze sobą, trudno nie zauważyć diametralnych różnic. Dokonali więc twórcy rzeczy wyjątkowej już na samym początku, skutecznie łącząc piękne wspomnienia z nową jakością i nie pozwalając tym pierwszym wziąć góry. "Twin Peaks" nie zamierza niczego kopiować, więc jaki tak naprawdę to serial, dowiemy się dopiero za kilkanaście tygodni.
Ma takie podejście swoje niezaprzeczalne zalety, ma też kilka wad, które, jeśli się nad nimi dobrze zastanowić, wcale wadami być nie muszą. Mam tu na myśli przede wszystkim fakt, że po dwóch pierwszych godzinach z serialem można dojść do wniosku, że mało Twin Peaks w tym "Twin Peaks". Całkiem dosłownie, bo nie uwzględniając może odwiedzin u agenta Coopera w Czerwonym Pokoju (nie mam pojęcia, czy technicznie rzecz biorąc, leży on w obrębie Twin Peaks), w tytułowym miasteczku spędziliśmy na razie stosunkowo niewiele czasu. Byliśmy za to w Nowym Jorku, Buckhorn w Dakocie Południowej i Las Vegas. Przyznaję, że mimo początkowych wątpliwości, czy takie przemieszczanie się ma sens, szybko zostałem przekonany do pomysłu. Okazało się bowiem, że "twinpeaksowy" klimat występuje również w innych niż daglezjowe lasy okolicznościach przyrody.
Co więcej, do jego odtworzenia nie są nawet koniecznie potrzebne znane twarze, bo te, poza Cooperem, do którego przejdziemy za chwilę, póki co widzieliśmy tylko w przelocie. A to mignął doktor Jacoby (Russ Tamblyn) w swoich niezapomnianych okularach, a to zobaczyliśmy pokrótce, co słychać u braci Bena i Jerry'ego Horne'ów (Richard Beymer i David Patrick Kelly), a to wraz z Sarą Palmer (Grace Zabriskie) obejrzeliśmy fragment jakiegoś drastycznego dokumentu. Nie zabrakło też jedynej w swoim rodzaju Damy z Pieńkiem (nieodżałowana, zmarła już w trakcie zdjęć Catherine Coulson). Jeszcze tylko rzut oka na biuro szeryfa, by stwierdzić, że tamtejszy telefon nadal jest ten sam i w dalszym ciągu odbiera go Lucy (Kimmy Robertson), i już możemy przenieść się do wielkiego świata. Rozczarowujące? Nie, powiedziałbym raczej, że rozbudzające apetyt na więcej. Jakby Lynch dawał nam znać, że wszyscy (no, prawie wszyscy) nasi ulubieńcy są na swoim miejscu, potrzeba tylko odrobiny cierpliwości. W utrzymaniu tejże miały nam natomiast pomóc nowe twarze – pytanie tylko, na ile możemy się do nich przyzwyczajać?
Bo sądząc po ilości zgonów w ciągu zaledwie kilkudziesięciu minut, raczej nikt nie może się tu czuć bezpiecznie. Trudno się temu dziwić, w końcu cała historia zaczęła się od morderstwa młodej dziewczyny, co zdecydowanie nie jest zwiastunem szczególnie pogodnej fabuły. Nie było jej przed laty, nie ma i teraz, o czym przekonujemy się dosadnie, obserwując los ledwie co poznanych postaci. Czasem to zabójstwa w miarę "normalne", innym razem zdecydowanie nienaturalne, ale efekt każdego jest identyczny – przypomina o tym, że "Twin Peaks" może nurzać się po szyję w surrealizmie i ekscentrycznym humorze, ale w dużym stopniu pozostaje horrorem. Bez wątpienia wyjątkowym, bo bardziej groteskowym, niż szczególnie krwawym (choć to akurat wydaje się zmieniać i wcale nie uważam tego za zmianę na lepsze), ale horrorem, który nadal potrafi wystraszyć.
Na tym jednak nie koniec, bo poza straszeniem dziwnym obiektem/stworem/duchem wylatującym ze szklanego pudła i masakrującym zajętych sobą bohaterów (jak zazwyczaj Lynch nie chadza schematycznymi ścieżkami, tak trudno o większą kliszę niż młoda para zabita podczas seksu), dostaliśmy też wątek à la kryminalny. I znów dwie ofiary, tym razem spoczywające w częściach w jednym łóżku, a poza tym podejrzany, który wprawdzie twierdzi, że nigdy na miejscu zbrodni nie był, ale śnił o nim (niejakiego Billa Hastingsa gra Matthew Lillard). Brzmi znajomo? Tak, Lynch używa podobnych sztuczek, co przed laty, ale bardzo wątpię, by ułożył z nich ten sam obraz.
Jest to wręcz niemożliwe, bo jak już wspominałem, mamy do czynienia z nowym serialem. Serialem, którego poszczególne części zapewne w końcu się ze sobą połączą, lecz przewidzieć, w jaki konkretnie sposób, to zadanie z gatunku niewykonalnych. Nie wiem, czy byli wśród Was naiwni optymiści, wierzący, że "Twin Peaks" będzie dawać więcej odpowiedzi, niż stawiać nowych pytań – jeśli tak, to zapewne są teraz w ciężkim szoku i lepiej dla nich, by zmienili podejście. Bo David Lynch nadal jest Davidem Lynchem i nie uznaje czegoś takiego, jak jasne wytłumaczenie.
Wydaje się jednak nieco przyjaźniej nastawiony do terminu "jakiekolwiek wytłumaczenie", choćby i takie, które w większości musieliśmy dopowiedzieć sobie sami. Coś w tym stylu otrzymaliśmy bowiem w przypadku Dale'a Coopera i jego złego sobowtóra, który najwyraźniej zdrowo sobie poszalał w ciągu minionego ćwierć wieku. Zapominalskim przypominam, że to właśnie jego, a nie prawdziwego Coopera widzieliśmy w ostatniej scenie 2. sezonu serialu. Od tego czasu nie tylko się postarzał, ale zdążył też zmienić uczesanie na znacznie bardziej rozczochrane i zapracować sobie na opinię odległą od tej, jaką cieszyła się jego oryginalna wersja. Mamy zatem do czynienia z Cooperem w wersji bad guy, którego podstawowym celem, poza wizytami w chacie idealnie oddającej znaczenie epitetu "lynchowski", jest ucieczka przed swoim przeznaczeniem.
To bowiem zakłada przykry dla niego los, a więc konieczność powrotu od Czarnej Chaty, w której od 25 lat uwięziony jest "nasz" agent Cooper. Nadal ubrany w idealnie skrojony garnitur i nienagannie uczesany, zdaje się doskonale wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, tak przynajmniej stwierdza w rozmowie z Gigantem (Carel Struycken). Odróżnia się tym od nas, bo jak podziwialiśmy niesamowitą wyobraźnię Lyncha przed laty, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc, tak robimy to dalej. Jasne, główne założenie, czyli to o uwięzieniu i próbie wydostania się na zewnątrz jest oczywiste, ale cała reszta to już czysty surrealizm. I ten znajomy, jak wygląd Czerwonego Pokoju, niektóre postaci czy niesamowicie brzmiące kwestie wygłaszane przez aktorów od tyłu i tak samo odtwarzane; jak i całkiem nowy, w którym drzewo reprezentujące "ewolucję ramienia" przebija wszystko, nawet rozbłyskującą twarz Laury Palmer.
Jak poskładać to wszystko w sensowną całość, nie mam pojęcia, ale niewątpliwy jest fakt, że Lynchowi znów się udało. Choć w ciągu wielu lat od premiery oryginalnego serialu zdołał zainspirować ogromną rzeszę twórców, nie da się ukryć, że jego styl jest ciągle nieporównywalny do niczego innego. W "Twin Peaks" po prostu widać, że to nie żadne naśladownictwo, ale oryginalny pomysł zrodzony w głowie tego właśnie człowieka. Lynch stanął przed piekielnie trudnym zadaniem, bo konkurował przecież z samym sobą, a jednak zdołał wyjść z tego starcia obronną ręką, pozostawiając mnie z tym samym dylematem, co kiedyś – dlaczego nie mogę oderwać wzroku od ekranu, skoro nic z tego nie rozumiem?
W pewnym stopniu istnieje jednak logiczna odpowiedź na to pytanie, a nazywa się ona Kyle MacLachlan. Nie pojmuję, jak to możliwe, że ten facet nie zrobił gigantycznej kariery, miał przecież absolutnie wszystko ku temu. Jedyną rozsądną odpowiedzią jest chyba stwierdzenie, że tylko David Lynch potrafił wydobyć z niego wszystko, co najlepsze. Tutaj dostaliśmy tego kolejne potwierdzenie, bo MacLachlan jest swego rodzaju spoiwem, który trzyma całą tę zwariowaną historię w całości, doskonale wypadając w każdym swoim wcieleniu i jego skomplikowanej historii (a wierzcie mi, że to, co widzieliśmy tutaj, to dopiero początek). Dokądkolwiek zmierza "Twin Peaks", jeśli nie zabraknie tam agenta Dale'a Coopera, to o los serialu jestem spokojny.
W sumie to jednak nie tylko on gwarantuje mi ten spokój. Muszę się tu przyznać, że im bliżej było premiery, tym większe miałem obawy co do tego, co ostatecznie otrzymamy. Czy jedenastoletnia przerwa od reżyserowania dłuższych fabuł nie odbije się na Lynchu zbyt mocno? Czy z przeciągających się prac i zapowiedzi podzielonego na 18 części filmu może wyniknąć coś dobrego? Czy brak konkretnych informacji mógł w ogóle coś pozytywnego sugerować? Obaw miałem całe mnóstwo, lecz w tym momencie wydają się one równie nierzeczywiste, co Czerwony Pokój.
Bo "Twin Peaks" poradziło sobie praktycznie na wszystkich frontach, od fabularnego (tu oczywiście mowa na razie o zarysie całej historii) po realizacyjny. Serial Lyncha hipnotyzuje, uwodząc swoim sennym rytmem i widocznym tam na każdym kroku artystycznym zmysłem, jakim pochwalić się może zaledwie garstka telewizyjnych twórców. A elegancji, prostoty i surrealizmu w podobny sposób nie łączy absolutnie nikt. Pewnie, że czasem widać pójście po kosztach w realizacji efektów specjalnych. Jasne, że aktorsko bywa różnie, a niektórym sekwencjom nie zrobiłby źle dłuższy pobyt na montażowym stole. Czasem jednak takie rzeczy łatwo wybaczyć i to jest właśnie ten przypadek.
Wracając zatem do pytania ze wstępu, czy jest się czym zachwycać? Nie zdziwi mnie, jeśli wielu zakrzyknie entuzjastycznie, że tak, ja wolę się na razie ograniczyć do stwierdzenia, że jestem bardzo zadowolony. Jeśli zadaniem pierwszych godzin "Twin Peaks" było ponowne wciągnięcie nas w ten świat i sprawienie, byśmy znów poczuli się jak przed laty, a jednocześnie nie doznali uczucia déjà vu, udało się w stu procentach. Sukces na tym polu ma jednak konsekwencje – teraz chcemy więcej, a co ważniejsze, konkretniej. Znamy ogólny zarys, pora wejść w szczegóły, które rozstrzygną, jak ostatecznie ocenimy nowe dzieło Davida Lyncha i Marka Frosta. Czy będziemy przy tym do bólu obiektywni? Chciałbym to obiecać, ale coś mnie powstrzymuje. Zapewne to ta ostatnia sekwencja, w której klimat dawnego "Twin Peaks" uderzył z całą mocą. Ponowne spotkanie z Jamesem (James Marshall) i Shelly (Mädchen Amick), atmosfera niezwykłości wymieszanej ze swego rodzaju swojskością i grająca do tego muzyka, przypominająca nowoczesną wersję Julee Cruise. Wrócili. Jak dobrze, że wrócili.