Oblicza obsesji. "I Love Dick" – recenzja nowego serialu Amazona
Mateusz Piesowicz
18 maja 2017, 21:55
"I Love Dick" (Fot. Amazon)
Jeśli gdzieś w serialowym świecie odbywa się jakiś eksperyment, to najprawdopodobniej jest w to zamieszana Jill Soloway. Twórczyni "Transparent" znów zrobiła coś, co wymyka się wszelkim klasyfikacjom.
Jeśli gdzieś w serialowym świecie odbywa się jakiś eksperyment, to najprawdopodobniej jest w to zamieszana Jill Soloway. Twórczyni "Transparent" znów zrobiła coś, co wymyka się wszelkim klasyfikacjom.
Po raz kolejny uczyniła to we współpracy z Amazonem, jedyną platformą na tyle odważną, by pozwolić jej realizować produkcje, które obejrzy garstka ludzi, wśród których większość będą stanowić krytycy. No dobrze, przesadzam, w końcu "Transparent" zdołał już przynajmniej w pewnym stopniu zaznaczyć swoje istnienie na serialowej mapie. Kolejny projekt jego autorki, czyli "I Love Dick" (oparty na książce Chris Kraus o tym samym tytule), będzie miał jednak jeszcze bardziej pod górkę, bo możecie mi wierzyć, że historia rodziny Pfeffermanów to przy nim wręcz klasyczna produkcja.
W "I Love Dick" klasyczne nie jest nic, począwszy od głównych bohaterów, poprzez rozwój akcji, a na przyjętej formie skończywszy. Proste jest tylko początkowe założenie, oto bowiem mamy małżeństwo artystów, Chris (Kathryn Hahn) i Sylvere'a (Griffin Dunne), którzy przyjeżdżają z Nowego Jorku do małej mieściny pośrodku teksańskiej pustyni, gdzie oazę dla poszukujących natchnienia twórców prowadzi tytułowy Dick (Kevin Bacon). Już pierwszy kontakt z charyzmatycznym mężczyzną wystarcza, by Chris poczuła się nim zafascynowana, co z kolei powinno prowadzić do romansu, emocjonalnego trójkąta, gorących uczuć itd. Powinno, gdyby tylko "I Love Dick" miało cokolwiek wspólnego z jakimikolwiek ekranowymi schematami.
Zamiast nich dostajemy jednak coś, co można uznać za romans tylko wtedy, gdy postawimy przed nim epitet "konceptualny". Polega to mniej więcej na tym, że nasza bohaterka nie wdaje się w żadne uczuciowe gierki, które widzieliśmy już w setkach kombinacji, lecz zamiast tego… pisze do obiektu swojej fascynacji listy. Dodajmy jeszcze, że są to listy, których wcale nie ma zamiaru wysłać ani w ogóle z kimkolwiek się nimi dzielić. Przynajmniej na początku, potem sprawy się nieco komplikują. Zanim jednak do tego dojdzie, jedynymi adresatami twórczości Chris jesteśmy my, dowiadując się w ten sposób o męczących bohaterkę życiowych rozterkach i wyobrażeniach na temat człowieka, od którego na zdrowy rozsądek powinna się trzymać z dala.
Trudno wszak nie zauważyć, że Dick to postać wręcz odstręczająca, już na samym początku ich relacji odnosząca się do Chris z wyraźną pogardą (ona jest reżyserką, której film wycofano z Festiwalu w Wenecji, on uważa, że kobiety filmów robić nie potrafią), a im dalej w las, tym bardziej pogłębia się wrażenie, że ten facet jej po prostu nie znosi. Co więc sprawia, że Chris z uporem maniaka zaczyna zabiegać o jego uwagę? Czy można to wytłumaczyć czysto fizycznym pociągiem do mężczyzny, który stylizuje się na współczesnego kowboja? Wyobrażam sobie wprawdzie, że widok Kevina Bacona w kapeluszu i na koniu to coś, co może skruszyć nawet najtwardsze serca, ale przecież od postawy à la mrukliwy samotnik aż bije pozerstwo i to raczej dość tanie.
A jednak pożądanie jest ewidentne i początkowo zagadkowe również dla samej Chris. Dopiero gdy burzliwe myśli przelewają się na papier, zaczynamy wraz z bohaterką dostrzegać ich znaczenie. Dick funkcjonuje bowiem w twórczości kobiety nie jako osoba z krwi i kości, lecz wyobrażenie ideału. Postać, której większość cech nadała sama Chris, ale które podkręciła obojętność Dicka. To, co najpierw zostało wykorzystane jako swoisty afrodyzjak w pozbawionym namiętności związku Chris i Sylvere'a (w serialu nie brakuje odważnej erotyki, ale scena miłosna między małżonkami okraszona cytatami z listu do Dicka to prawdziwy ogień), wkrótce zaczęło się rozrastać, gdy bohaterka dostrzegła w swojej twórczości coś więcej.
Wtedy właśnie stało się jasne, że Dick to absolutnie nie obiekt westchnień, lecz pewien konstrukt, a może nawet zwykłe narzędzie wykorzystywane bezlitośnie przez Chris w celu pozbycia się nadwyżki twórczej energii. Jak pisze bohaterka, "pożądanie nie jest brakiem" i trudno się z tymi słowami nie zgodzić, bo dopiero od momentu kontaktu z Dickiem górę wzięła w Chris chęć do działania, a nie tłumiona złość na cały świat. Ten dualizm ciągle w niej jednak widać, choćby po samych listach napisanych (i przeczytanych!) w wyraźnie konfrontacyjnym tonie, kontrastującym z jej niepewnym zachowaniem. Fenomenalnie odgrywa to Kathryn Hahn, dla której to kolejna po "Transparent" genialna kreacja, której pewnie nikt należycie nie doceni.
Jest jednak druga strona medalu, bo przecież to, co napędza naszą bohaterkę, nie musi być w smak innym, a już zwłaszcza tym, których sprawa dotyczy bezpośrednio. O ile jeszcze Sylvere stara się żonę zrozumieć i wspierać, doceniając artystyczny koncept pomimo przysparzanych mu przez to problemów, o tyle Dick daje wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o całym pomyśle. Nie, nie jest to zachwyt. Dochodzi w tym momencie do ciekawego przestawienia, które zresztą wyjaśniono nam w serialu (swoją drogą, jak na równie niecodzienny serial, "I Love Dick" zaskakująco wiele tłumaczy w bezpośredni sposób): tym razem to nie kobieta jest artystyczną inspiracją, lecz mężczyzna. To Dick staje się swego rodzaju muzą dla Chris, która obdziera go z całej, mozolnie budowanej aury, by umieścić w swoim koncepcie. "To upokarzające", mówi bohater i choć go rozumiem, nie mam ochoty współczuć.
Zwłaszcza że Dick to postać wprost stworzona do tego, by odczuwać wobec niego niechęć. Uosabia wizję artysty przekonanego o własnej wielkości, odmawiającego tytułowania swoich dzieł (wśród których jest postawiona pionowo cegła), a samemu nazywającego się "postideowcem", bo nie przeczytał żadnej książki od 10 lat. Jakkolwiek nie spojrzeć, nie jest to typ, do którego momentalnie pała się sympatią, a dodając jeszcze pretensjonalną otoczkę, jaką wokół siebie wytwarza (idealnie uchwycono ją w wizji Chris, która wyobraziła go sobie z nagim torsem i owieczką na rękach), mamy modelowy przykład pozbawionego osobowości manekina. Z całym szacunkiem do Kevina Bacona, który w roli sprawdza się znakomicie.
Tak samo sprawdza się podejście od Dicka. Wszak Chris czyni z niego symbol, a im bardziej rzeczywistość jest od takiego wyobrażenia odległa, tym lepiej się on prezentuje. Oczywiście z czasem w tym idealnym obrazie zaczynają się pojawiać pęknięcia, a to związane z uczłowieczaniem Dicka, a to wątpliwościami Chris, która sama już nie wie, czy naprawdę pożąda stworzonego przez siebie ideału, czy to tylko jej wyobraźnia. Przez to też "I Love Dick" w drugiej połowie sezonu zaczyna nieco flirtować ze stereotypami, co z kolei czyni całość mniej wyjątkową. Rozumiem cel i nie da się ukryć, że tak czy siak obejrzałem do końca z przyjemnością, trochę jednak żałuję, że w akademickie rozważania wdarły się ostatecznie "pospolite" emocje.
Bez nich serial radził sobie bowiem lepiej niż dobrze, będąc może skierowanym do bardzo wąskiej publiczności, ale z pewnością jedynym w swoim rodzaju eksperymentem. Kwestie tożsamości, pożądania i władzy nad drugim człowiekiem to oczywiście nic nowego, ale przedstawienie ich za pomocą artyzmu ocierającego się o naukowe podejście to już rzadko spotykana na małym ekranie sprawa. Stąd też nie może dziwić (a już pod żadnym pozorem nie powinno się czynić z tego powodu serialowi wyrzutów) kiepsko rozwinięta płaszczyzna emocjonalna. O to przecież chodziło, by się jej pozbyć i przenieść cały "romans" na podłoże czysto teoretyczne. Prawie się udało, drobne zgrzyty mogę w sumie wybaczyć.
Gorzej wygląda sprawa z tymi nieco poważniejszymi, bo "I Love Dick" to wbrew pozorom nie tylko trójkąt Chris/Sylvere/Dick, ale i inne postaci. Umieszczenie akcji w miasteczku Marfa poskutkowało dość oczywistym wątkiem kontrastu między miejscową ludnością, a artystycznymi przybyszami, który jednak nie został szczególnie rozwinięty. Jego główną przedstawicielką uczyniono niejaką Devon (bardzo dobra Roberta Colindrez), zawieszoną pomiędzy dwoma światami dziewczynę. Postać to na tyle frapująca i bardzo charakterystyczna dla twórczości Jill Soloway (wygląda na żywcem wyjętą z "Transparent"), że chciałoby się poznać ją bliżej. Serial poświęca jej niestety mało miejsca, zawsze na pierwszym miejscu stawiając problemy głównych bohaterów.
Z jednej strony trudno mieć o to pretensje, ale z drugiej zwyczajnie chce się więcej, zwłaszcza po takich odcinkach jak "A Short History of Weird Girls", w którym znakomicie zabawiono się konceptem serialu, każąc pisać listy do Dicka różnym bohaterkom. Pomysłowe, odważne, świetnie zrobione i co najważniejsze, bardzo autentyczne. Szkoda jednak, że tylko narobiono nam apetytu, bo kontynuacji zabrakło.
Takie też lekkie poczucie niedosytu towarzyszyło mi po całym sezonie "I Love Dick", bo choć to serial na różne sposoby jedyny w swoim rodzaju (w warstwie realizacyjnej warto wyróżnić powrzucane tu i ówdzie fragmenty awangardowych filmów w reżyserii m.in. Mayi Deren czy Mariny Abramović), brakuje mu czegoś, co uczyniłoby go wielkim. I bez tego daje sobie jednak świetnie radę, czasem bawiąc, czasem szokując, a czasem też zwyczajnie irytując i pobudzając umysł do samodzielnej pracy. Tym podejściem zapewne zrazi do siebie "I Love Dick" jeszcze kilku z tej garstki widzów, jaka przy nim pozostała, ale cóż, taki już smutny los ambitnych produkcji.