Zdrowa porcja życiowych mądrości. "Master of None" – spoilerowa recenzja 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
15 maja 2017, 22:11
"Master of None" (Fot. Netflix)
Są świetne seriale, które wystarczy pochwalić raz, by w pełni docenić ich jakość. Są też takie, którymi można się zachwycać bez końca. Zgadnijcie, do której kategorii należy 2. sezon "Master of None".
Są świetne seriale, które wystarczy pochwalić raz, by w pełni docenić ich jakość. Są też takie, którymi można się zachwycać bez końca. Zgadnijcie, do której kategorii należy 2. sezon "Master of None".
Nie jest to zagadka szczególnie trudna, zwłaszcza jeśli czytaliście już naszą bezspoilerową recenzję albo zaglądaliście do podsumowania serialowego tygodnia. A nawet jeśli nie, to z pewnością zdążyliście się sami zorientować, jak rewelacyjnym sezonem uraczyli nas Aziz Ansari i Alan Yang, jednocześnie dając nam sporych rozmiarów zagwozdkę: jak o nim pisać, by nie zepsuć nikomu zabawy? Na szczęście ten problem należy już do przeszłości, więc mogę przejść do konkretów i opowiedzieć, co w tych 10 odcinkach podobało mi się najbardziej. Bo jak bardzo przypadły mi one do gustu, to już chyba wspominać nie muszę?
Najprościej byłoby oczywiście napisać, że podobało mi się wszystko i choć nie zamierzam tak bezczelnie przechodzić obok tematu, muszę przyznać, że znalazłoby się w tym stwierdzeniu sporo prawdy. Bo 2. sezon "Master of None", mimo że bardzo różnorodny i nieustannie skaczący po odmiennych tematach i stylach, w gruncie rzeczy nie ma słabych momentów. Może zatem po prostu słabsze? Też nie do końca, bo choć łatwo wskazać w całym sezonie swoje ulubione fragmenty, co automatycznie każe spojrzeć na pozostałe jako w pewien sposób "gorsze", szybko nachodzi mnie refleksja: niby w czym są one gorsze?
Trudno znaleźć logiczne wytłumaczenie, podobnie jak nie da się w pełni uzasadnić, dlaczego jeden odcinek robi na kimś gigantyczne wrażenie, a inne nieco mniejsze (ot, choćby mnie osobiście bardzo przypadł do gustu odcinek o religii, o którym raczej niewielu wspomina). Ansari skonstruował bowiem sezon mniej więcej tak, jak wyobrażam sobie menu restauracji oferującej wszystko, co jadł Dev w jego trakcie. Obok wykwintnego włoskiego jedzenia znalazłoby się tam zatem miejsce na ramen, a wymyślne tapas figurowałyby tuż przy zwykłym, prostym bekonie. Na pierwszy rzut oka bez sensu, a jednak twórca "Master of None" potrafił tak umiejętnie pomieszać poszczególne smaki, że o zgadze nie może być mowy.
Jest za to poczucie całkowitego spełnienia wynikające z doskonałego żonglowania nie tylko komediowymi motywami, które czyni z twórców serialu swego rodzaju specjalistów od wszystkiego (tak, polski Netfliksie, piję do twojego absolutnie zbędnego tłumaczenia tytułu). Nieważne, czy akurat zajmują się jakimś poważnym tematem, czy w sympatyczny sposób flirtują z klasyką włoskiego kina, czy robią komedię romantyczną lepszą od około 99 procent filmów z gatunku. Wszystko tutaj wyszło wprost idealnie, sprawiając, że przy odpalaniu kolejnego odcinka nie sposób było przewidzieć, co nas czeka, ale nikt nie mógł mieć wątpliwości, że będzie fantastycznie.
I rzeczywiście było, bo "Master of None" spełnił zarówno te oczekiwania, które mogliśmy mieć przed premierą, jak i te, których zupełnie się nie spodziewaliśmy. Dostaliśmy więc kontynuację opowieści o Devie i jego życiowych poszukiwaniach, ale wokół głównego wątku narosło sporo pobocznych, wcale nie mniej istotnych od losów naszego bohatera. Ba, absolutnie mnie nie zdziwi, jeśli wielu uzna, że najlepszym odcinkiem sezonu był "New York, I Love You", porzucający Deva na rzecz grupy nieznajomych nowojorczyków i ich luźno przeplatających się historii. Prawdopodobnie w każdym innym serialu uroczy tryptyk zostałby uznany za typowy zapychacz w środku sezonu – tutaj pasuje jak ulał, bo twórcy udowodnili już wcześniej, że ich dzieło ma uniwersalny charakter, tym razem tylko to dobitnie potwierdzając w ostatniej scenie odcinka. Gdy kamera prześlizguje się po twarzach nowo poznanych bohaterów, płynnie przechodząc do postaci pierwszoplanowych, widać jak na dłoni, że to w gruncie rzeczy wcale nie musi być opowieść o nich. Ulice są bowiem pełne Devów, Denise i Arnoldów, wystarczy się tylko przypatrzeć.
Nie oznacza to rzecz jasna, że rola głównego bohatera i jego przyjaciół jest w jakikolwiek sposób umniejszana. Wręcz przeciwnie, Arnolda (Eric Wareheim) i jego relacji z Devem jest tu nawet więcej niż poprzednio i choć stanowią głównie motor napędowy humoru w serialu, zdarzają się i poważniejsze momenty (swoją drogą, wyłapaliście kompletnie przypadkowe, bo ten sezon kręcono jeszcze przed premierą serialu HBO, nawiązanie do "Westworld"?).
Takim bez wątpienia jest kolejny bez mała genialny odcinek poświęcony Denise (Lena Waithe). 30 minut, w których zmieszczono ponad 20 lat kolacji w Święto Dziękczynienia i wpisano w nie zmaganie się bohaterki z akceptacją jej seksualności przez najbliższych, to prawdziwy pokaz umiejętnego opowiadania. Subtelnie i dosadnie, z komediowym zacięciem (NipplesAndToes23!), ale też z pełną powagą, a przede wszystkim w stu procentach naturalnie, podkreślając, że czas jest najlepszym lekarstwem na wszystko, twórcy uporali się z tematem, do którego inni podchodzą jak pies do jeża. Ależ to się wydaje proste!
Podobnie zresztą jak wszystko inne w tym sezonie, bo "Master of None" pomimo swojego pozornego skomplikowania, jest wręcz banalną historią. Nie ma tu żadnych szalonych zwrotów akcji i fabuły pędzącej do przodu na złamanie karku, nie ma nawet typowych, komediowych schematów. Są zwykli ludzie i ich zwykłe życia, które w tutejszym wydaniu wydają się czymś niesamowicie świeżym i unikatowym. Wystarczy się jednak przypatrzeć, by zobaczyć, że da się w tym serialu przejrzeć jak w lustrze, a nowojorski aktor hinduskiego pochodzenia prowadzący idiotyczny show pod tytułem "Clash of the Cupcakes" ma z nami zaskakująco dużo wspólnego.
Dev jest bowiem ciągle sobą, poszukującym pomysłu na życie 30-latkiem, który pod żartobliwą powierzchnią skrywa mnóstwo problemów na czele z doskwierającą samotnością i niepewnością, co do kierunku, w jakim powinno podążyć jego życie. Nie dała mu go ani podróż do Włoch, ani zdawałoby się, że wymarzona praca, ani, jak mogło się przez dłuższy czas wydawać, życie uczuciowe, które ponownie rozsypało się na drobne kawałeczki. Całkiem dosłownie, jak można by sądzić z internetowych randek bohatera (poświęcony im odcinek "First Date" to kolejna perełka, nie tylko pod względem treści, ale także błyskotliwego montażu spinającego kilka różnych spotkań w jedno), w których ten szukał… no właśnie, czego szukał?
Być może tego, co dostał w relacji z Francescą (fantastyczna Alessandra Mastronardi, którą mam nadzieję, "Master of None" odkryje dla reszty świata poza Włochami). Tego, że ta stanie się odpowiednikiem poprzednio oglądanego związku z Rachel można się było wprawdzie domyślać od pierwszego pojawienia się bohaterki jeszcze w Modenie, ale to, jak długo twórcy kazali Devowi czekać na rozwój sytuacji i jak bardzo męczyli go w patowej sytuacji, zachodzi pod znęcanie się. Przyznaję, że towarzyszyły mi przy oglądaniu tego ambiwalentne uczucia, bo jakkolwiek uwielbiałem patrzeć na tę dwójkę (nie wiem, jak Ansari to robi, ale z każdą swoją ekranową partnerką ma niebywałą chemię) i ich cudowne wygłupy oraz przekomarzanki jej uroczą angielszczyzną i jego znacznie gorszym włoskim, tak nie mogłem znieść faktu, że nie mogą się po prostu zejść.
"Amarsi Un Po'", czyli najdłuższy, przedostatni odcinek sezonu to właściwie niemal godzinne przeczołgiwanie uczuć biednego Deva w tę i z powrotem po pełnej wybojów drodze. Powodów, dla których on i Francesca powinni być razem, znalazło się tu całe mnóstwo, ale każdy z nich był błyskawicznie zbijany przez brutalną rzeczywistość. "Master of None" kusił nas wizją bajkowego romansu, ale swoim bohaterom nieustannie przypominał o prawdziwym świecie, w którym racjonalność ma jednak większą rację bytu niż nawet najpiękniejsza fantazja. Dev i Francesca znaleźli się w tragicznej sytuacji, a serial postawił sprawę jasno – nie wierzcie w komedie romantyczne, to historyjki dla naiwnych.
Potem nawet jeszcze to podkreślono za sprawą krótkiego występu wspominanej już Rachel (Noël Wells). Łatwo sobie przecież wyobrazić, jak jej przypadkowe spotkanie z Devem rozbudza dawne uczucia, a tych dwoje błyskawicznie wpada sobie w ramiona. Zamiast tego twórcy postanowili jednak pójść bardziej życiową drogą i jeszcze bardziej dokopać swojemu bohaterowi, w pełni mu uświadamiając, jak piekielnie jest samotny. Trwało to zaledwie kilka sekund, a trudno mi sobie nawet wyobrazić, jakie musiało wywołać spustoszenie w głowie Deva. Zaraz, czy my tu nadal mówimy o komedii? Bo zrobiło się zadziwiająco ponuro.
I nie zmienia tego nawet finałowe ujęcie, które ujawnia, że nasza dwójka jednak się zeszła. Wystarcza jednak rzut oka na niepewnie na siebie spoglądających Deva i Francescę, by wyczuć, że nie jest to bajkowy happy end. Zamiast szczęścia i ekscytacji przed przyszłością, widać w tym spojrzeniu raczej niepewność. Zrobiliśmy to… i co dalej? Czy to na pewno dobra decyzja? Jakie będą jej konsekwencje? Można nieco pofantazjować i założyć, że skoro Ansari stwierdził, że aby napisać nowe odcinki potrzebuje "wziąć ślub, mieć dziecko czy coś w tym stylu", to jednak zakłada, że Devowi i Francesce się uda. Powiem szczerze, że również bardzo na to liczę, ale w niczym mi to nie przeszkadza w docenianiu odwagi twórców, którzy zdecydowali się na tak niejednoznaczne zakończenie. Trudno o bardziej dosadne potwierdzenie aspiracji wyjścia poza bezpieczną, komediową sferę.
Tych natomiast serial Netfliksa pokazał w swoim 2. sezonie całe mnóstwo, zarówno w kwestiach czysto fabularnych, jak i stylistycznych. Poza wymienianymi do tej pory, nie można przecież zapomnieć o absolutnie fenomenalnym pierwszym odcinku, kwintesencji włoskiej fascynacji Ansariego, która zresztą przewijała się potem przez cały sezon (dobre zestawienie filmowych inspiracji znajdziecie w Slate). Wstyd nie wspomnieć również o kapitalnym soundtracku, mieszającym klasyczne perełki z przebojami dyskotek i zabawnie komentującym ekranowe wydarzenia (więcej o nim spodziewajcie się niedługo w osobnym tekście). A piękne zdjęcia? A błyskotliwe drobiazgi poukrywane w dialogach? A Bobby Canavale? A cudowni rodzice Aziza Ansariego znowu kradnący synowi każdą scenę?
Zbyt dużo tych wspaniałości, by wszystkie je tu wymieniać. Drugim sezonem serial udowodnił, że są komedie i jest "Master of None" – właściwie każdy odcinek zasługuje na osobny tekst (spokojnie, oszczędzimy Wam tego), by móc się nim w pełni zachwycić, a pewnie i tak nie byłoby to wystarczające. Nie wiem, jak długo trzeba będzie czekać na ewentualną kontynuację, nie wiem, czy w ogóle taka powstanie, ale w tym momencie jestem skłonny dać Ansariemu cały czas świata, zasłużył sobie na niego w najlepszy z możliwych sposobów.