Rudzielec, co się absurdom nie kłania. "Ania, nie Anna" – spoilerowa recenzja 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 maja 2017, 20:02
"Ania, nie Anna" (Fot. Netflix)
W Netfliksie można już oglądać nową serialową wersję "Ani z Zielonego Wzgórza", a nasza krótka opinia na jej temat brzmi: warto. Po więcej zapraszam do recenzji całego sezonu. Uwaga na spoilery.
W Netfliksie można już oglądać nową serialową wersję "Ani z Zielonego Wzgórza", a nasza krótka opinia na jej temat brzmi: warto. Po więcej zapraszam do recenzji całego sezonu. Uwaga na spoilery.
Serial, o którym zdążyliśmy już nieco napisać przy okazji kanadyjskiej premiery (to wspólna produkcja Netfliksa i CBC) doczekał się właśnie międzynarodowej dystrybucji, dorabiając się po drodze trochę dłuższego, ale bardzo pasującego tytułu. Poza tą zmianą jest jednak "Ania, nie Anna" tą samą produkcją, która urzekła mnie na samym początku i o której zdania nie zmieniłem przez cały sezon. Choć nie, właściwie to nieprawda. Po zobaczeniu wszystkich 7 odcinków (pierwszy jest podwójny i trwa 90 minut) całość podoba mi się jeszcze bardziej niż wcześniej.
Przede wszystkim muszę skorygować pewne detale, o których wspominałem poprzednio. Pisałem m.in., że serial trzyma się wiernie książki autorstwa Lucy Maud Montgomery, co jest w dużym stopniu prawdą, ale… nie do końca. Twórczyni nowej wersji, Moira Walley-Beckett ("Breaking Bad", "Flesh and Bone"), uwzględnia bowiem w swojej wizji najistotniejsze elementy powieści, ale im dalej w sezon, tym wyraźniej widać, że nie boi się fabularnych eksperymentów. Miłośnicy oryginału mogą się więc zdziwić, że w serialu brakuje pewnych jego fragmentów (choćby pamiętnej przygody Ani z farbowaniem włosów), a niektóre wątki zostały poważnie okrojone kosztem innych, czasem zupełnie nowych.
Pod względem wierności literze powieści ustępuje więc "Ania, nie Anna" znacznie bardziej kanonicznej adaptacji Kevina Sullivana z 1985 roku, jednak trudno uznać to za wadę. Wręcz przeciwnie, okazało się, że pomysły scenarzystki "Breaking Bad" pasują do świata Ani Shirley jak mało co. Z jednym tylko zastrzeżeniem – musimy zaakceptować, że tutejsza bohaterka dość znacznie różni się od swojego literackiego pierwowzoru.
Czy to oznacza, że otrzymaliśmy raczej wariację na temat "Ani z Zielonego Wzgórza" zamiast pełnoprawnej ekranizacji? Nie, bo twórczyni jest bardzo świadoma wagi klasyki, z jaką przyszło jej się zmierzyć i tego, że zbyt odległa adaptacja może nie przypaść do gustu jej miłośnikom. Przyjęła więc najlepszą możliwą postawę i zaserwowała nam "Anię", która książkę w kilku miejscach aktualizuje, ale nigdy jej nie wykoślawia.
Na czym właściwie polega "aktualizacja" w przypadku opowieści, której akcja toczy się pod koniec XIX wieku na kanadyjskiej Wyspie Księcia Edwarda? Z pewnością nie na zmianie fundamentów historii – ta jest bowiem klasyczna i znający ją w jakiejkolwiek formie w żadnym momencie nie będą zdziwieni tym, dokąd prowadzi. Sam jej przebieg może być już jednak pewnym zaskoczeniem, bo serialowi twórcy pochwalili się kilkoma własnymi pomysłami. I muszę przyznać, że żaden z nich nie wydaje się chybiony.
Znaleziono bowiem złoty środek pomiędzy swego rodzaju odświeżeniem ponad stuletniego materiału źródłowego na potrzeby współczesnej telewizji, a zachowaniem jego ducha. Nieistotne, czy chodzi o wprowadzanie zupełnie nowych postaci jak Jerry (poprawka: słusznie zwracacie uwagę w komentarzach, że Jerry pojawił się w książce, lecz jego rola była marginalna), pomocnik rodziny Cuthbertów, grany przez Aymerica Jetta Montaza; czy sekwencji, które wyraźnie miały dodać całości dynamiki. W obydwu przypadkach miałem wrażenie, że wszystko, co widzę na ekranie, równie dobrze sprawdziłoby się na kartach powieści – trudno chyba o większy komplement.
Zwłaszcza że "Ania, nie Anna" momentami poczyna sobie naprawdę odważnie, wchodząc na terytoria, po których boją się stąpać twórcy, wydawałoby się, znacznie poważniejszych seriali (i nie tylko). Czym innym jest wszak dodanie do opowieści pożaru, przy okazji którego bohaterka dowodzi swej odwagi i trzeźwego umysłu (swoją drogą wyjaśnienie, że wie, co należy robić z instrukcji przeciwpożarowej, bo w sierocińcu nie było wiele do czytania, jest absolutnie rozbrajające), a zupełnie czym innym podejście serialu do tak pozornie banalnej sprawy jak miesiączka.
Pisałem już poprzednio o widocznym tu realistycznym podejściu, ale nie zdawałem sobie wtedy jeszcze sprawy, w jakim kierunku pójdzie ono dalej. Mroczna przeszłość Ani okazała się zaledwie początkiem i w gruncie rzeczy banałem, przynajmniej w porównaniu do tego, co nadeszło potem. W sumie spodziewałem się bowiem wszystkiego, łącznie z zamianą historii w ponury dramat, ale z pewnością nie tego, że będziemy świadkami rozmów rudowłosej bohaterki z Marylą czy jej przyjaciółkami w szkole o cyklu menstruacyjnym! Obyśmy się tu dobrze zrozumieli – jestem tym równie mocno zaskoczony, co zachwycony.
Mówimy wszak o jednym z nielicznych tematów, które w kulturze, zwłaszcza popularnej, ciągle stanowią tabu. Zwykle pomijane milczeniem, czasem ukryte za mniej lub bardziej wyszukanymi alegoriami, a jeśli już poruszane otwarcie, to najczęściej w komediowym tonie. Z tym większym niedowierzaniem przyjąłem fakt, z jak niesamowitą łatwością i inteligencją wpletli to w tutejszą fabułę twórcy, jednym posunięciem dodając swojej Ani więcej życia, niż miały wszystkie jej poprzednie wcielenia razem wzięte. Jest tu bardzo ludzka obawa przed nieznanym, jest zrozumiałe poczucie wstydu, jest i szczypta humoru oraz matczynej troski. Najprościej rzecz ujmując, jest po prostu normalnie (także w tym względzie, że po kilku chwilach przechodzimy nad sprawą do porządku dziennego), co dla większości twórców stanowi niedościgniony wzór do naśladowania. A to wszystko w ekranizacji "Ani z Zielonego Wzgórza"!
Trudno nie docenić takiego podejścia, tym bardziej, że "Ania, nie Anna" prezentuje je również w innych tematach. To, co w opisach i recenzjach przedstawia się jako feministyczne zacięcie, jest po prostu przystającą do współczesności postawą i serialowymi aspiracjami, które nie powinny nikogo dziwić. Nikt nie tworzy sztucznego świata, powieść nie zostaje wywrócona do góry nogami, a granice zdrowego rozsądku nie zostają przekroczone. Owszem, Ania ma wyrazisty charakter i potrafi twardo walczyć z niesprawiedliwością, ale żadna z niej twarz rewolucji. Pewnie, że pod przykrywką dziecinnych złośliwości czy całkiem dorosłych uprzedzeń można dostrzec odbicie rzeczywistości, lecz nie stanowi tu ono celu samego w sobie.
Serial porusza bowiem kwestie uniwersalne, ubierając je w zgrabną fabułę – atrakcyjną, zrozumiałą i przystosowaną do wymagań współczesnego odbiorcy. Oczywistym jest przecież, że ten nie kupiłby historii osadzonej nie tylko fabularnie, ale i myślowo w XIX wieku (albo na początku XX, kiedy Montgomery napisała książkę). Pewne rzeczy musiały więc ulec zmianie, za to inne mogły pozostać takie same. Jak to, że Ania jest po prostu skrzywdzonym dzieckiem, rozumiejącym świat na swój własny, niewinny sposób, dzięki któremu dostrzega mnóstwo jego absurdów. Te natomiast twórcy traktują z dawką zdrowego humoru i dystansu (uwielbiam choćby sposób, w jaki Maryla podchodzi do rad oferowanych jej przez miejscowego pastora), czym z pewnością dają do myślenia, ale absolutnie nie stawiają serialu na żadnych barykadach.
Dzięki temu cała historia sprawia wrażenie lekkiej, choć przecież nie brak w niej dramatycznych momentów, a sugerując się zakończeniem, w kontynuacji (nie ma jeszcze zamówienia) będzie ich jeszcze więcej. "Ania, nie Anna" stawia na realizm, a nawet flirtuje z naturalizmem, ale koniec końców widzom zawsze udziela się pozytywna postawa głównej bohaterki. Ta bowiem, w kreacji absolutnie cudownej Amybeth McNulty, wręcz zaraża energią, w odpowiednich momentach bawiąc i wzruszając.
Podkreślanie znakomitego castingu może być już nudne, ale nie sposób tego uniknąć, bo 15-letnia aktorka jest duszą i sercem serialu, w którym przecież pełno świetnie dobranych wykonawców. Amybeth McNulty bije jednak wszystkich, praktycznie nie pozwalając oderwać od siebie wzroku. Przekonuje zarówno trzymając się książkowej wersji swojej postaci (fenomenalnie odgrywa egzaltowaną postawę Ani, zwłaszcza w duecie z Dalilą Belą jako Dianą Barry), jak i wtedy, gdy wychodzi poza te ramy, dodając dziewczynie autentyzmu. Najkrócej rzecz ujmując, jest po prostu idealnie dopasowana do roli, czego nie dostrzegli chyba tylko netfliksowi spece od marketingu.
Widzowie zauważą to jednak bez problemów, doceniając szczerość i bezpretensjonalność, jakiej serialowi może pozazdrościć wielu konkurentów. Ta historia najzwyczajniej w świecie bawi i chwyta za serce, nie stosując przy tym wcale szczególnie wyszukanych chwytów, lecz stawiając na najprostsze rozwiązania. Brzmi banalnie, ale porcja szczerych wzruszeń i zwykłych emocji przy oglądaniu to dziś tak rzadkie zjawisko, że "Ani, nie Annie" naprawdę trudno się oprzeć.