Serialowe pudełko czekoladek. Recenzujemy rewelacyjny 2. sezon "Master of None"
Mateusz Piesowicz
11 maja 2017, 21:30
"Master of None" (Fot. Netflix)
Jeśli od dawna tęskniliście za mądrą komedią, to plan na najbliższy weekend możecie mieć tylko jeden – ponowne spotkanie z Azizem Ansarim i jego serialem, jeszcze lepszym niż poprzednio.
Jeśli od dawna tęskniliście za mądrą komedią, to plan na najbliższy weekend możecie mieć tylko jeden – ponowne spotkanie z Azizem Ansarim i jego serialem, jeszcze lepszym niż poprzednio.
Nie znoszę wyświechtanych, używanych przy zbyt wielu okazjach cytatów, jednak myśląc o 2. sezonie "Master of None", jeden z nich nieustannie kołacze mi się po głowie, więc wybaczcie, że się nim posłużę: "Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiadomo, co ci się trafi". I choć okropnie razi mnie banalność tego odniesienia (przy okazji przepraszam też za tytuł recenzji), trudno znaleźć mi zdanie lepiej opisujące nową odsłonę serialu Aziza Ansariego. Ten zdołał bowiem jeszcze ulepszyć swoje, już znakomite dzieło i obdarzyć nas 10 tak różnorodnymi odcinkami, że nawet najlepsze zestawy czekoladek wyglądają przy nim bezbarwnie.
Poza wielką frajdą płynącą z oglądania, dało mi to jednak również spory zgryz przy pisaniu przedpremierowego tekstu. Bo co właściwie mogę powiedzieć, by nie psuć Wam zabawy przy samodzielnym odkrywaniu, co też kryje się w kolejnych odcinkach? Może zacznijmy od tego, że każdy z nich, choć odmienny tematycznie, a często też stylistycznie od reszty, jest idealnie dopasowaną częścią całości. Nie zmienia więc serial diametralnie swojego oblicza, bo na pewno pamiętacie, że podobnie wyglądał też poprzednio – tutaj jednak twórcy (Ansariego ponownie wspomaga Alan Yang) przechodzą samych siebie, bawiąc się motywami i żonglując konwencjami tak odległymi od siebie, że cudem wydaje się, jak to wszystko nie rozpada się na kawałki.
A jednak "Master of None" nie tylko trzyma się fabularnie, ale ma w zanadrzu tyle niespodzianek, że oglądając go, można się poczuć jak dziecko w sklepie z zabawkami. Atrakcje wyskakują dosłownie z każdego kąta, na każdej chciałoby się zatrzymać wzrok na dłużej, ale ten już przyciąga coś innego. Tak, to ciągle produkcja idealnie wpisująca się w definicję serialu o niczym, ale jednocześnie jest jeszcze bardziej o wszystkim niż poprzednim razem. Ma to sens? Nie jestem pewien, więc musicie mi po prostu uwierzyć na słowo – "Master of None" jest w 2. sezonie znakomity na wiele różnych sposobów.
Poczynając od swojego głównego bohatera, którego spotykamy dokładnie tam, gdzie udawał się, gdy widzieliśmy go ostatnim razem. W słonecznej Italii, a konkretnie rzecz biorąc w Modenie, gdzie Dev z różnym skutkiem, ale przede wszystkim z nieukrywaną przyjemnością zajmuje się nauką wytwarzania idealnego makaronu. I jakkolwiek banalnie to nie brzmi, oglądanie go przy szeregu prostych czynności, niekoniecznie związanych z jedzeniem (choć to odgrywa tu szalenie istotną rolę, więc ostrzegam przed seansem z pustym żołądkiem), jest absolutnie fantastyczne. Czy to znaczy, że mamy do czynienia z innym, bardziej poukładanym człowiekiem? Skądże znowu, to nadal ten sam, mocno zdezorientowany w meandrach codzienności Nowojorczyk, który podąża wprawdzie odważnie za swoją pasją, nadal jednak nie wiedząc, czego tak właściwie oczekuje od życia.
Trudno zatem o lepszy punkt wyjścia do historii, która składa się na 10 oddzielnych opowieści, z których każda mogłaby w gruncie rzeczy zostać świetnym filmem (niekoniecznie włoskim, choć uwielbienie do tamtejszych mistrzów kina czuć tu na kilometr). Łącznikiem jest oczywiście Dev, choć i w tym punkcie twórcy nie boją się eksperymentów, czasem odsuwając swojego bohatera na drugi plan, pozwalając błyszczeć innym (jeśli nie docenialiście tutejszego tła w poprzednim sezonie, to tym razem zrobicie to na pewno), a czasem tak eksperymentując formą, że to na niej skupia się nasza uwaga. Bez obaw jednak – nigdy nie jest to pokaz umiejętności dla samego pokazu, bo za każdym razem spod urozmaiconej otoczki wygląda bogata treść.
W tej natomiast, nieistotne jakiego tematu by się nie podejmował, "Master of None" odnajduje się wyśmienicie. I jeśli chodzi o osobiste (ale nadal uniwersalne) tematy, których centrum jest rzecz jasna Dev, i takie bardziej ogólne, do których trudno o lepszy serialowy komentarz niż tutejszy. Stuprocentowe zrozumienie otaczającego go świata może leżeć daleko poza kompetencjami naszego bohatera, ale nie można mu odmówić ogromnej ciekawości i większej niż poprzednio odwagi w poznawaniu nowych rzeczy. Podróż do Włoch jest tu tylko początkiem, bo Dev absolutnie nie stoi w miejscu, ale wyraźnie się rozwija pod wpływem nowych doświadczeń.
Zapytacie, a co to niby za odkrycie? Powiem Wam, że całkiem spore, a już na pewno obce wielu twórcom współczesnych komedii, którzy najchętniej tkwiliby ze swoimi bohaterami w niekończącym się pierwszym sezonie. Aziz Ansari absolutnie tego nie chce i jakkolwiek bolesna dla mnie jako widza może być jego decyzja, by zrobić sobie dłuższą przerwę przed ewentualną kontynuacją, tak utożsamiając go z bohaterem serialu (a wiadomo, że Dev to w sporej mierze jego ekranowe alter ego), doskonale ten pogląd rozumiem. Bo "Master of None" sprawia wrażenie, jakby rosło wraz ze swoim bohaterem, z odcinka na odcinek stając się mądrzejsze i bogatsze o kolejne doświadczenia. Nikt tu nie chce stale opowiadać tej samej historii, co jest podejściem równie nieprzystającym do dzisiejszej telewizji, co najzwyczajniej w świecie zasługującym na ogromny szacunek.
Tym bardziej, że zanim jeszcze pozwolicie Ansariemu w spokoju stawać się innym człowiekiem, macie przed sobą cały, wyśmienity sezon, w którym możecie do woli podziwiać jego umiejętności. Zarówno reżyserskie i scenopisarskie, jak i aktorskie, bo także w tym elemencie twórca "Master of None" wykonał spory krok naprzód. Odcinki poświęcone pobytowi bohatera we Włoszech to jego prawdziwy popis, w którym całkiem nieźle opanowany język (allora w jego wykonaniu brzmi absolutnie uroczo) jest tylko wisienką na torcie. Nie wiem, czy to zasługa tamtejszego klimatu, czy jakiegoś rodzaju ekranowej magii, ale czuć w tych fragmentach potężną dawkę ciepła i bardzo pozytywnej energii, która potem, gdy Dev wraca do domu, nie tyle znika, co rozkłada się na więcej elementów. Ma Nowy Jork niezaprzeczalne zalety, ale nigdy, przenigdy nie będzie Modeną.
Nie oznacza to bynajmniej, że po powrocie do Stanów serial robi się gorszy. Wrócę tu ponownie do podkreślanej od początku różnorodności – "Master of None" nie boi się w tym sezonie praktycznie niczego. Potrafi całkowicie zmieniać ton i stylistykę z odcinka na odcinek, nie sprawiając przy tym wrażenia urozmaiconego na siłę. Choć poszczególne segmenty opowieści są od siebie nieraz bardzo odległe, zawsze pozostają częścią większej wizji, która w perfekcyjnych proporcjach miesza humor z melancholią czy zabawę z prozą codzienności. Ansari i reszta znakomicie wyczuwają momenty, gdy należy zmienić nastrój albo zwolnić lub podkręcić tempo, by ich historia nigdy nie oderwała się od ziemi. Znów posłużę się kliszą, wybaczcie, ale bardziej życiowego serialu dawno nie widziałem.
Dlatego też tak piekielnie trudno jest mi się powstrzymywać przed wyjawieniem Wam jakichkolwiek szczegółów, choć chciałbym już teraz opowiadać w detalach o każdym odcinku. Nie przedłużając zatem, powiem jeszcze tylko tyle: czekajcie cierpliwie do jutra, odpalajcie sezon, gdy tylko znajdziecie czas na cały (wciąga się jednym tchem, smakować można przy powtórnym seansie) i zapraszam w weekend na kolejną recenzję, tym razem już pełną spoilerów.
Recenzja jest przedpremierowa. 2. sezon "Master of None" będzie można oglądać w Netfliksie już od jutra.