Koniec nadziei i nowa nadzieja. Recenzujemy finał 3. sezonu "The Last Man on Earth"
Mateusz Piesowicz
10 maja 2017, 20:02
"The Last Man on Earth" (Fot. FOX)
Tradycji stało się zadość i "The Last Man on Earth" znów podniósł poziom na koniec sezonu. Jednak pytania, czy przerodzi się to w stałą tendencję, nie mam już nawet zamiaru stawiać. Spoilery.
Tradycji stało się zadość i "The Last Man on Earth" znów podniósł poziom na koniec sezonu. Jednak pytania, czy przerodzi się to w stałą tendencję, nie mam już nawet zamiaru stawiać. Spoilery.
Wszystko dlatego, że serial FOX-a zdążył nas już doskonale przyzwyczaić do swoich wahań formy. Są momenty, gdy postapokaliptyczna komedia sięga prawdziwych szczytów i udowadnia, że jej twórcy mają w rękawie niejednego asa. Wystarczy sobie tylko przypomnieć świetny finał poprzedniego sezonu, ale można też cofnąć się zaledwie kilka odcinków wstecz, bo także w swojej 3. odsłonie opowieść o grupce ocalałych potrafiła wznieść się ponad przeciętność. Nigdy jednak nie trwało to zbyt długo i zawsze kończyło się tym, że najbardziej depresyjny sitcom świata stawał się tylko kolejną, głupawą komedyjką.
Finałowe odcinki 3. sezonu wpisały się w ten trend. Znów było więc znacznie lepiej niż przez większość czasu, a dziecinne żarty po raz kolejny ustąpiły miejsca humorowi, na jaki nie odważyłaby się żadna inna komedia stacji ogólnodostępnej. Czy to jednak zwiastun lepszych czasów? Można się łudzić, bo znalazło się kilka przesłanek wkraczania "The Last Man on Earth" w nową fazę, ale nauczony doświadczeniem wolę nie mieć zbyt wielkich oczekiwań. Zostawmy więc na razie przyszłość (o ile oczywiście jakaś będzie – serial ma fatalną oglądalność i jest zagrożony skasowaniem) i skupmy na tym, co widzieliśmy.
A to po raz kolejny podobało mi się na tyle, że jestem gotów przebrnąć przez kolejny sezon żartów niskich lotów, by móc się zachwycić paroma momentami. Ot choćby takimi, jak poświęcony porodowi Eriki (Cleopatra Coleman) odcinek "When the Going Gets Tough", w którym udało się zręcznie połączyć tutejszą głupkowatość z całkiem poważnym tematem. Chwile, w których bohaterowie serialu muszą się skonfrontować z przerażającą rzeczywistością ich świata, nadal wychodzą tu wyśmienicie i, co najważniejsze, naprawdę autentycznie. Dostaliśmy już przecież kilka przykładów na to, że twórcy potrafią podejmować odważne decyzje wobec swoich postaci. Najświeższym jest los Lewisa (Kenneth Choi), najbardziej adekwatnym natomiast śmierć Phila (Boris Kodjoe) na stole operacyjnym. I jak w takich okolicznościach spokojnie oczekiwać na happy end dla Eriki?
Uzasadniona niepewność o jedną z głównych bohaterek nie jest czymś, co spotykamy w każdej komedii, więc sam fakt, że "The Last Man on Earth" może sobie na coś takiego pozwolić, stawia go ponad większością konkurencji. A jeszcze wypadło to naprawdę przekonująco, bo przyznaję, że gdy w czasie porodu pojawiły się komplikacje, przemknęła mi przez głowę myśl, że znów skończy się tragicznie. Ostatecznie obeszło się bez tego, a ja całkiem szczerze westchnąłem z ulgą, co jednak nie oznacza, że teraz już pora na szczęśliwe zakończenia. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że twórcy dopiero się rozkręcają, jeśli chodzi o ponurą rzeczywistość pukającą do drzwi naszej wesołej gromadki.
Widziany poprzednio spadający satelita okazał się bowiem zapowiedzią nowych czasów i serii potencjalnych katastrof. Te zaczęły się od płonącej elektrowni jądrowej, co skłoniło bohaterów do szybkiej ewakuacji. Trudno o mocniejszy sygnał, że koniec świata naprawdę nadszedł. Czy to jednak oznacza, że żarty się skończyły? I tak, i nie. Tak, bo "The Last Man on Earth" jeszcze nigdy nie flirtował w tak dosadny sposób z realnością. Nie, bo to ciągle ta sama komedia co zawsze, nieważne jak wielkie katastrofy serwowaliby twórcy bohaterom. Świat może więc stawać w płomieniach, ale pewne rzeczy zawsze pozostaną niezmienne. Tandy (sam nie wiem, kiedy przestałem nazywać go Philem) będzie irytował wszystkich dookoła, Carol będzie mu w tym dzielnie wtórować, a reszta postara się to wszystko jakoś przetrwać. Szkoda, że nie w biurowcu, który zdążyli już zaadoptować na całkiem przytulny dom, ale w końcu liczy się przeżycie, czyż nie?
Jak najbardziej tak i finał 3. sezonu dał to do zrozumienia bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Żarty żartami, taki charakter serialu, że żenujących dowcipów nie pozbędzie się nigdy, ale oprócz nich są tu obecne tematy tak odległe od humorystycznych, jak to tylko możliwe. Ucieczka przed nieuniknionym, przetrwanie za wszelką cenę, czy nawet świadomość nieuchronnej śmierci – to wszystko elementy pasujące raczej do ponurego dramatu, a jednak sprawdzają się tu w wyjątkowy sposób. Nawet najgłupsze motywy zyskują wszak drugie dno, gdy dociera do nas, że w gruncie rzeczy te banalne postaci to sparaliżowani strachem ludzie, śmiechem przykrywający własną bezsilność.
"The Last Man on Earth" potrafi momentalnie przejść z durnowatości w tryb całkiem serio i jakimś cudem pozostać przy tym autentycznym, zamieniając nawet najsłabsze strony serialu w mocne punkty. Weźmy choćby Jaspera (Keith L. Williams), małomównego chłopaka, którego obecności na ekranie nie mogłem do tej pory w żaden sensowny sposób usprawiedliwić. Tutaj wystarcza jedna scena, gdy szczerze wyznaje Tandy'emu, że wszyscy, których spotyka, umierają i już optyka zmienia się o 180 stopni. Albo Carol, której zwykłe, irytujące zachowanie nagle nabiera nowego znaczenia, gdy motywuje je strach przed nieznanym i obawa o nienarodzone dziecko. Te i inne motywy są w serialu obecne przez cały czas – szkoda tylko, że twórcy tak rzadko decydują się po nie sięgać.
Jak bumerang wraca więc temat poruszony na początku – czy "The Last Man on Earth" stać na permanentną zmianę tendencji? Wydaje się, że teraz, gdy poczucie bezpieczeństwa i stabilności jest już tylko iluzją, a nadzieja na życie bez trosk zniknęła gdzieś w topniejącym rdzeniu reaktora nuklearnego, powinno być o to łatwiej, ale nadal nie mam za grosz zaufania do twórców. Absolutnie urocze, finałowe wejście Pameli (chwilę musieliśmy poczekać, by znów ujrzeć Kristen Wiig w tej roli, ale warto było) wręcz utwierdza mnie w przekonaniu, że za chwilę wrócimy do tego, co wypełnia czas przez większość sezonu, czyli mało wyszukanego humoru. Mamy wszak nową osobę w grupie, a to daje mnóstwo okazji do szeregu banalnych żarcików.
I jakkolwiek bym się nie wściekał na twórców, że nie potrafią utrzymać najwyższego poziomu przez dłuższy czas, czy nawet uciekają się niekiedy do fatalnych rozwiązań, by uniknąć trudniejszych tematów (jak zamknięcie niewygodnych wątków przez przeskok czasowy w "The Big Day", 16. odcinku tego sezonu), tak nie będę mógł odmówić sobie przyjemności ponownego spotkania Tandy'ego i reszty. Bo wiem, że warto się przebić przez sitcomową mizerię choćby tylko dla tych kilku chwil w sezonie. A kto wie, może jednak nowa bohaterka oznacza nową nadzieję dla całego serialu?