Starzy bogowie na nowe czasy. Recenzujemy premierę "American Gods"
Mateusz Piesowicz
4 maja 2017, 22:10
"American Gods" (Fot. Starz)
Niełatwe jest życie bogów, których wyznawcy porzucili gdzieś po drodze ku lepszemu życiu i doznaniom innym niż duchowe. "American Gods" pyta, czy we współczesnym świecie jest jeszcze dla nich miejsce. Spoilery.
Niełatwe jest życie bogów, których wyznawcy porzucili gdzieś po drodze ku lepszemu życiu i doznaniom innym niż duchowe. "American Gods" pyta, czy we współczesnym świecie jest jeszcze dla nich miejsce. Spoilery.
Ci doskonale znani i ci nieco mniej popularni. Ci obecni od wieków i tacy, którzy narodzili się stosunkowo niedawno. Wszyscy pochodzący z różnych stron świata i kompletnie odmiennych kręgów kulturowych, ale egzystujący wspólnie w jednej, nie do końca magicznej krainie zwanej Ameryką. O kim mowa? O bogach rzecz jasna. Dzieli ich mnóstwo, począwszy od charakterów, a skończywszy na preferencjach seksualnych, bardzo mocno łączy jednak kwestia zapomnienia. Ta dotyczy bowiem każdego bóstwa, którego wyznawcy przybyli do Nowego Świata z marzeniem poprawie swojego losu. Marzeniem, które prędzej czy później realizowali, odkładając przy tym w ciemne zakamarki pamięci dawne wierzenia i mitologiczne postaci, którym kiedyś podporządkowywali każdy aspekt swojego życia.
Dziś nie ma o tym mowy, bo bogów znanych z religii nordyckiej, wierzeń słowiańskich, afrykańskich czy azjatyckich zastąpiły zupełnie inne bóstwa, do których wyznawców, w większości nieświadomych, zalicza się praktycznie każdy współczesny człowiek. Kult mediów, technologii, pieniędzy, używek i innych powołał do życia nowych bogów, od których fanatycznych czcicieli roi się w całej Ameryce (oczywiście nie tylko, można to spokojnie rozszerzyć na cały zachodni krąg kulturowy i dalej, ale trzymajmy się Stanów, bo specyfika regionu ma tu jednak spore znaczenie) i którzy kompletnie zapomnieli o swoich korzeniach, także religijnych. Choć jednak kult dawnych bogów odszedł w niepamięć, oni sami nie rozpłynęli się w niebycie.
Tak przynajmniej wynika z fabuły "American Gods", serialowej ekranizacji słynnej powieści Neila Gaimana, w której starzy bogowie mają jak najbardziej ludzkie postaci i żyją nierozpoznani wśród potomków swoich dawnych wyznawców, którzy po przybyciu do Ameryki stopniowo porzucali swoje wierzenia. W sam środek tego niezwykłego świata trafia jednak człowiek zwany Cieniem (Ricky Whittle z "The 100"), który dopiero co wyszedł z więzienia i od razu otrzymał potężny cios – jego żona i przyjaciel zginęli w wypadku samochodowym. Oszołomionego i pozbawionego wyraźnego celu w życiu mężczyznę zatrudnia niejaki Pan Wednesday (Ian McShane), pozornie jako towarzysza podróży i ochroniarza, a tak naprawdę kluczową postać w zbliżającej się wielkimi krokami wojnie pomiędzy starymi i nowymi bogami.
Przyznam szczerze, że mógłbym na poczekaniu podać całkiem sporo tytułów książek, które wyglądają na łatwiejszy materiał do ekranowej adaptacji niż "Amerykańscy bogowie", więc na wersję stworzoną przez Bryana Fullera ("Hannibal", "Pushing Daisies") i Michaela Greena czekałem ze sporymi obawami. Dobrze znany, rozbuchany do granic możliwości styl tego pierwszego również nie nastrajał mnie przesadnie optymistycznie, bo choć oryginał pamiętam jak przez mgłę, Fullerowa ekspresja wydawała mi się pasować do niego raczej średnio. A biorąc jeszcze pod uwagę, że serial powstawał dla Starz, czyli stacji, w której twórcza odwaga nie ma praktycznie żadnych ograniczeń, można się było spodziewać nie tyle uczty dla oczu, co prawdziwej orgii.
Potwierdzały to zwiastuny, potwierdził też w stu procentach premierowy odcinek, który wrzucił nas w sam środek tyleż barwnego, co krwawego szaleństwa. Nie potwierdził wyreżyserowany przez Davida Slade'a (współpracował już z Fullerem przy okazji "Hannibala") "The Bone Orchard" tylko jednego – czy "American Gods" mają do zaoferowania coś więcej niż piekielnie efektowną otoczkę? Żebyśmy się źle nie zrozumieli, jestem raczej daleki od krytyki serialu, zwłaszcza że godzina z pierwszym odcinkiem upłynęła mi szybko i od razu chciałbym więcej, ale nie potrafię jeszcze z pełnym przekonaniem stwierdzić, czy mamy do czynienia z produkcją absolutnie wyjątkową czy może raczej sezonową ciekawostką dla zainteresowanych. Nie da się bowiem ukryć, że przynajmniej na razie "American Gods" wydaje się skierowane znacznie bardziej do (licznego) grona fanów, niż do przypadkowych odbiorców. Dość powiedzieć, że pierwsza odsłona historii tak naprawdę nie zarysowała nawet głównej linii fabularnej – znamy ją tylko i wyłącznie z zapowiedzi oraz książkowego pierwowzoru.
Nie musi to być jednak wadą, wszystko zależy od tego, w jakim kierunku pójdzie serial dalej i czy zdoła odkryć swój własny ton, niekoniecznie ściśle powiązany z oryginałem, a także od tego, na ile starczy cierpliwości widzom. Bo choć "American Gods" już teraz oferuje naprawdę sporo w zakresie czysto wizualnej rozrywki, to tym, co na dłuższą metę powinno zatrzymać widzów przy ekranach, jest wciągająca fabuła. A w tym zakresie produkcja Starz ma do wykorzystania sporych rozmiarów potencjał.
Zauważcie, że piszę o fabularnym potencjale, a nie o brakach. Wynika to z prostej przyczyny – na ten moment "American Gods" zaoferowało dość, bym poczuł się zaintrygowany. Niekoniecznie samą historią, bo tej właściwie jeszcze nie znamy, a raczej jej obietnicą. Okolicznościami i postaciami mogącymi okazać się podwalinami znakomitej opowieści, która jednak na razie tylko majaczy na horyzoncie. Dla niektórych może to być zapowiedź absolutnie niewystarczająca i trudno mi takie podejście krytykować, wszak wcale nie jest pewne, że cierpliwość w tym wypadku się opłaci. Na tę chwilę Bryan Fuller i reszta zasłużyli sobie jednak u mnie na wotum zaufania i to przynajmniej z kilku powodów.
Przede wszystkim, klimat. Rzecz, którą coraz częściej wyciąga się dla przykrycia scenariuszowych dziur i nadania znaczenia opowieści, przy której jak powietrza brakuje sensownej historii. I teraz uważajcie – to zdanie jak najbardziej może dotyczyć "American Gods" już za kilka tygodni. Teraz jednak nie mogę tego potwierdzić, mogę natomiast powiedzieć, że od pierwszych chwil, w których przenieśliśmy się do IX wieku i obserwowaliśmy, jak niegościnny okazał się nowo odkryty ląd dla grupy wikingów, zostałem tą historią oczarowany. I trwało to tak dalej, choć po drodze przenieśliśmy się we współczesność i odwiedziliśmy kilka mniej i bardziej rzeczywistych przybytków. Poznaliśmy również kilku ludzi (choć chyba lepiej byłoby napisać "bogów"), o których wiadomo właściwie tylko tyle, że są tak dalecy od normalności, jak to tylko możliwe i że bardzo chciałoby się dowiedzieć o nich czegoś więcej.
Dziwne, karykaturalne, ekscentryczne i na pierwszy rzut oka kompletnie pozbawione sensu. A jednak jest w tym serialu coś, co przykuwa do niego wzrok i pozwala przymykać oko na liczne momenty, w których twórcy każą nam brać scenariusz na wiarę. Uwierzyć w to, że coś się kryje za postaciami, które pojawiają się nie wiadomo skąd, a potem znikają w równie zagadkowych okolicznościach nie jest łatwo, a jednak w przypadku "American Gods" przychodzi to całkiem naturalnie. Niejaka Bilquis (Yetide Badaki) dosłownie "pożerająca" partnera podczas stosunku, w którym nakłania go do oddania jej hołdu? W porządku. Szalony Sweeney (Paul Schreiber) jako agresywny irlandzki cwaniak, sam siebie przedstawiający jako leprechaun? Pewnie, czemu nie?
Sensu w tym póki co doszukiwać się trudno, ale skłamałbym, mówiąc, że cokolwiek tutaj mnie zmęczyło. Wręcz przeciwnie, chciałem jak najszybciej poznać więcej tego zwariowanego towarzystwa, licząc, że jego kolejni przedstawiciele będą równie barwni jak ci, których już znamy. Może to ścieżka donikąd, a może ułoży się w kapitalną historię, ale nie mogę odmówić twórcom wyobraźni i swego rodzaju wyczucia, które pozwala zaintrygować, nie mówiąc praktycznie niczego. Jak długo da się na tym kolorowym szaleństwie pociągnąć? Nie mam pojęcia i po cichu liczę, że już wkrótce nie będę musiał zadawać tego pytania, bo po drodze wykrystalizuje nam się zgrabna fabuła. Skoro już jednak trzeba na nią czekać, to świetnie, że właśnie w takim stylu, bawiąc się znakomicie, nawet jeśli nieco wbrew zdrowemu rozsądkowi.
A szaleństwo i barokowy styl Fullera to przecież nie wszystko, choć przyznaję, że stanowi sporą część atrakcji oferowanych przez "American Gods". Reszta jest nadal głównie obietnicą, ale taką, która w kilku elementach nabrała konkretniejszych kształtów. Weźmy choćby Pana Wednesdaya (Ian McShane jest w tej roli absolutnie bezbłędny – mógłbym słuchać jego frazesów przez okrągłą godzinę i byłbym zachwycony), którego prawdziwą tożsamość może na razie zostawmy, ale który, co nie ulega wątpliwości, odegra kluczową rolę w nadchodzących wydarzeniach. Jak dokładnie będą one wyglądać, możemy się tylko domyślać, ale już teraz widać, że w wyświechtanej opozycji stare/nowe podanej w tutejszym, religijnym sosie doprawionym dodatkowo kwestią imigrancką jest naprawdę duży potencjał. Rzecz tylko w tym, by go umiejętnie wykorzystać.
A obawy, że tak się jednak nie stanie, jak najbardziej mogą się pojawiać przy seansie premierowego odcinka, ot choćby obserwując naszego głównego bohatera. Cień (bardzo znaczące imię) wypada bowiem blado w zestawieniu ze swoimi ekranowymi partnerami, co miałoby może sens, gdyby nie fakt, że obserwujemy faceta, któremu właśnie świat zawalił się na głowę. On tymczasem podchodzi do tego raczej beznamiętnie, przyjmując rolę scenariuszowego pionka, który twórcy dowolnie przesuwają po planszy, by ta mogła prowadzić w określonym kierunku. Nie pomaga tu też fakt, że grający go Ricky Whittle posiada praktycznie zerową charyzmę i znika zawsze, gdy tylko dzieli z kimś ekran. Jak cały tutejszy casting wygląda na strzały w dziesiątkę, tak ta rola jest dla mnie tajemnicą.
Pozostaje jednak nadzieja, że wszystko wyjaśni się już wkrótce i, podobnie jak w kwestii fabuły, tak i tu otrzymamy satysfakcjonujące odpowiedzi. W tym momencie "American Gods" jest tylko (i aż) deklaracją: oglądajcie dalej, dajcie się porwać temu światu, a zostaniecie wynagrodzeni. Nie wiem jak Wy, ale ja na razie wierzę, że to może się udać.