Kobiety czy ikony? Recenzujemy gorzki finał "Konfliktu: Bette i Joan"
Mateusz Piesowicz
26 kwietnia 2017, 20:02
"Konflikt: Bette i Joan" (Fot. FX)
Od samego początku był serial FX czymś więcej, niż tylko historią gwiazdorskiego konfliktu i finał potwierdził to z całą stanowczością. Równie gorzkiej godziny próżno szukać gdzie indziej w telewizji. Spoilery.
Od samego początku był serial FX czymś więcej, niż tylko historią gwiazdorskiego konfliktu i finał potwierdził to z całą stanowczością. Równie gorzkiej godziny próżno szukać gdzie indziej w telewizji. Spoilery.
Patrząc na to, jak zapowiadała się pierwsza odsłona nowej antologii Ryana Murphy'ego, a nawet przypominając sobie, jak wyglądała na samym początku, po finałowym odcinku trudno uwierzyć, że to ciągle ten sam serial. Opowieść o blaskach i cieniach starego Hollywood przedstawiona z perspektywy jego dwóch wielkich osobowości z biegiem czasu stawała się coraz bardziej uniwersalnym komentarzem na temat ponoszenia kosztów własnych wyborów i odchodzenia w niepamięć. Komentarzem tak przejmującym, że trudno spokojnie go oglądać, nawet jeśli żadna z głównych bohaterek nie wydawała nam się szczególnie bliska.
Oglądając odcinek "You Mean All This Time We Could Have Been Friends?", nie sposób jednak pozbyć się uczucia głębokiego żalu. Stanu, do którego twórcy doprowadzili nas może mało subtelnymi metodami (wystarczy spojrzeć na tytuł finału, by wiedzieć, co mam na myśli), ale byli w tym piekielnie skuteczni. Bo ostatnie akordy rozpoczętej na początku lat 60. historii, którą zakończyliśmy po ośmiu odcinkach niemal 20 lat później, były jednym, wielkim lamentem nad losem dwóch kobiet, który powinien był potoczyć się inaczej. Lekki, kampowy klimat, który może nie górował, ale ciągle unosił się w powietrzu przez cały sezon, tutaj odszedł w całkowite zapomnienie. Zastąpiła go gorzka rzeczywistość i poczucie zatracenia czegoś wartościowego w małostkowych konfliktach.
Zanim jednak pozwolono nam i po części bohaterkom w pełni sobie to uświadomić, czekała nas jeszcze prawdziwa droga przez mękę. Jak bowiem inaczej nazwać ostatnią rolę w karierze Joan Crawford w filmie o jaskiniowcu ("Trog" oczywiście istnieje), niezliczone występy Bette Davis w pilotach niezrealizowanych seriali, czy stopniowe podupadanie na zdrowiu obydwu pań, problemy rodzinne oraz mniejsze lub większe odchodzenie w zapomnienie? Finał "Konfliktu" nie miał ani grama litości dla swoich bohaterek, choć oczywiście obydwie odczuwały to w nieco inny sposób.
Zdecydowanie bardziej wyrazista była rozpacz Joan, co jest o tyle zrozumiałe, że gwiazda "Mildred Pierce" zmarła ponad dekadę wcześniej od swojej rywalki, więc siłą rzeczy serial koncentrował się bardziej na jej ostatnich chwilach. Te jednak, choć absolutnie przerażające, wcale tak bardzo nie różniły się od stanu, w jakim znajdowała się w tym samym momencie Bette Davis. "Konflikt" ciągle przedstawiał nam analogie pomiędzy kobietami i nie inaczej było też na samym końcu – oczywiście zawsze z uwzględnieniem różnic charakteru między nimi. To właśnie przez nie może się wydawać, że Davis w jakiś sposób radziła sobie lepiej. Nie, była po prostu inna.
Przyzwyczajona do twardej walki o swoje praktycznie od początku kariery, zawsze polegająca na własnym talencie, a nie na urodzie i obdarzona bardzo mocnymi fundamentami w postaci silnego poczucia własnego "ja" i wiary w przynoszącą efekt ciężką pracę. W porównaniu do tego Joan Crawford wydawała się wprost skazana na nieuchronną klęskę. Gdy ta jednak w końcu przyszła, trudno było nie poczuć pokładów sympatii do kobiety. Zniszczonej przez przemysł, dla którego poświęciła swoje życie, rodzinę i szczęście. Show-biznes, któremu oddała całą siebie, a ten w zamian dał jej 2 sekundy w segmencie "in memoriam" podczas gali oscarowej.
Oglądanie takiej Joan Crawford bolało, nawet jeśli wcześniej można było odczuwać wobec niej zwykłą pogardę. Nie było wszak o to trudno, wystarczy przypomnieć sobie, ile trudu potrafiła włożyć w rzucanie kłód pod nogi Bette Davis. Teraz jednak, porzucona przez wszystkich (oprócz Mamacity rzecz jasna), jest tylko cieniem. Wyblakłym wspomnieniem samej siebie sprzed lat, które owszem, będzie wieczne i nieskalane, ale czy znajdzie się w nim choć trochę prawdy? Jaka ona właściwie jest, skoro nawet sama bohaterka stwierdza, że nie zna innej Joan Crawford niż tej, wykreowanej na potrzeby mediów?
Można się oczywiście przyczepić po raz kolejny do typowego dla twórczości Ryana Murphy'ego stylu, który znów jest bardzo odległy od subtelności, ale szczerze mówiąc, nie czuję potrzeby narzekania. Bo tutaj to wszystko po prostu działa. Nawet scena wizji Joan, w której wszystko wykłada się nam jak na tacy, by przypadkiem nie zostawić żadnych niedomówień. Może to przerysowane, może tandetne, ale niech ktoś mi powie, że przedśmiertna fantazja o szczerej rozmowie przy drinku z Bette Davis, Heddą Hopper i Jackiem Warnerem nie pasuje do Joan Crawford.
Pasuje, podobnie jak do Bette Davis pasuje brak odwagi na wypowiedzenie jednego słowa przez telefon, choć doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że właściwie by tego chciała. Podkreślaliśmy to na przełomie całego sezonu, a w finale w słowa ubrał to Victor Buono (Dominic Burgess): "Ona może być jedyną osobą na całym świecie, która doskonale rozumie to, przez co teraz przechodzisz". Bo pomimo fundamentalnych różnic, Bette i Joan były do siebie bardzo podobne i z całą pewnością miały wszystko, by zostać przyjaciółkami. Czy to wina ich samych, czy raczej zewnętrznych sił, że stało się zupełnie odwrotnie, to kwestia trudna do rozstrzygnięcia, więc prawda leży zapewne gdzieś pośrodku. Pewne jest tyle, że choć my zyskaliśmy dzięki temu niezapomnianą historię, dwie główne zainteresowane straciły coś znacznie ważniejszego.
Tak gorzka nuta na sam koniec nie może więc dziwić (bardziej zaskakuje próba jej osłodzenia przez zupełnie niepotrzebną ostatnią scenę – to jedyny moment finału, w którym przypomniałem sobie, że Murphy to jednak Murphy). To nigdy nie była i nigdy nie miała być szczęśliwa historia, czego mieliśmy pełną świadomość od samego początku. A mimo tego serce się kraje, oglądając jak w zaciszu czterech ścian odchodzi kobieta, która została ikoną, choć nigdy nie była do końca sobą. Czy Bette Davis spotkał lepszy koniec? Oszczędzono nam jego widoku, ale trudno przypuszczać, by był on diametralnie różny. Tak samo porzucona, tak samo zmarginalizowana i zapomniana przez ludzi, którzy nadal wielbili jej młodsze wcielenie. Walcząca jednak do samego końca (jej ostatni film miał premierę w roku jej śmierci), bo taki miała charakter.
Może "Konflikt" nieco blaknąć w tłumie świetnych premier, jakich ostatnio nie brakuje, ale zdecydowanie jest to serial, któremu należą się spore pochwały. Udało się bowiem Murphy'emu osiągnąć coś, o co raczej niewielu go podejrzewało. Spodziewaliśmy się rozbuchanej, efektownej realizacyjnie i pełnej scenariuszowych fajerwerków historii i rzeczywiście ją otrzymaliśmy. Ale dodatkowo były w tym autentyczne emocje i sporo gorzkich przemyśleń, niekoniecznie prawdziwych tylko w kontekście hollywoodzkich gwiazd. Bo przecież kwestie tego, co po sobie zostawiamy i czy ktoś będzie o nas pamiętał, gdy skończą się lata świetności, to sprawy uniwersalne.
Pozostaje więc liczyć, że kolejna odsłona antologii, tym razem opowiadająca o księżnej Dianie i księciu Karolu, utrzyma poziom. Choć sama historia zapowiada się na diametralnie różną, to o jedno jestem spokojny – kwestię obsady. Znając rękę Ryana Murphy'ego do castingów, można się spodziewać, że i tam nie zabraknie świetnych kreacji, ale też trudno sobie wyobrazić, by trafiono z wykonawcami lepiej niż tu. Jessica Lange i Susan Sarandon przeszły same siebie (chyba jednak ciut wyżej stawiam rolę pierwszej z nich), a jedyne, co powstrzymuje mnie przed ogłoszeniem, że kwestia nagród Emmy w tym roku rozstrzygnie się między nimi, to niewiarygodnie mocna konkurencja. Wypada sobie tylko życzyć, byśmy jak najczęściej mieli takie problemy z wyborem.