Prosto do bezpiecznego końca. Recenzujemy finał 3. sezonu "Broadchurch"
Mateusz Piesowicz
19 kwietnia 2017, 21:04
"Broadchurch" (Fot. ITV)
Rozwiązanie, zgrabne zakończenia dla poszczególnych bohaterów i nuta melancholii – finał "Broadchurch" dostarczył wszystkiego, czego oczekiwaliśmy. No, prawie wszystkiego. Uwaga na spoilery.
Rozwiązanie, zgrabne zakończenia dla poszczególnych bohaterów i nuta melancholii – finał "Broadchurch" dostarczył wszystkiego, czego oczekiwaliśmy. No, prawie wszystkiego. Uwaga na spoilery.
Trudno właściwie narzekać na to, co zaserwował nam Chris Chibnall w ostatnim sezonie swojego serialu. Była niebanalna zagadka kryminalna, było grono ciekawych postaci, byli Ellie Miller i Alec Hardy. Wszystko na swoim miejscu. Finału również nie można nazwać rozczarowującym, w końcu zagadkę udało się doprowadzić do końca całkiem zgrabnie, niezamkniętych wątków brak, no i o pewnym zaskoczeniu w rozwiązaniu również można mówić. Coś mnie jednak powstrzymuje przed szczególnym wychwalaniem ostatnich chwil w towarzystwie pary lokalnych detektywów.
Nie jest to jednak jakość finałowego odcinka, bo ten, jak już wspomniałem, wypadł co najmniej dobrze. Grono podejrzanych o gwałt na Trish Winterman skurczyło się ostatnio do kilku nazwisk, a i tak udało się twórcy zwodzić nas skutecznie przez dobrą chwilę, zanim wreszcie wyznał prawdę. Tę natomiast przedstawiono w przekonujący sposób, starając się ani nie wpadać w banały, ani nie przeszarżować w drugą stronę. Odrażający, pozbawiony kręgosłupa moralnego typ w osobie Leo Humphriesa (Chris Mason) oraz jego swoisty pośrednik, czyli zdezorientowany Michael Lucas (Deon Lee-Williams), wypadli wystarczająco autentycznie, by odhaczyć rozwiązanie zagadki jako udane.
Problem polega na tym, że finał "Broadchurch" był właśnie takim, 40-minutowym odhaczaniem kolejnych, obowiązkowych punktów prowadzących do bezpiecznego finiszu. Zabrakło tu czegoś, co sprawiłoby, że zapamiętalibyśmy ten odcinek na długo, tak jak pamięta się emocjonalne fragmenty 1. sezonu. Zresztą nie trzeba się wcale cofać się tak daleko, by przypomnieć sobie najlepsze momenty tego serialu. Wystarczy odświeżyć sobie premierę tego sezonu i poruszającą, drobiazgową relację z postępowania z ofiarą napaści na tle seksualnym. Wydawało się wtedy, że to dopiero wstęp do historii, którą zapamiętamy na długo.
Minęło jednak 8 tygodni, a pamiętne sceny z tamtego odcinka nadal są jedynym, co mocno kojarzy mi się z ostatnim sezonem "Broadchurch". Nie zrozumcie mnie źle, reszta opowieści była całkiem niezła i ciągle wyróżniała się na tle kryminalnej konkurencji jasnym sposobem prowadzenia narracji czy paletą intrygujących bohaterów. A jednak ani razu nie była w stanie osiągnąć tego poziomu emocjonalnego poruszenia, jaki serwowała w swoich najlepszych chwilach. Była po prostu solidną, kryminalną opowieścią, którą oglądało się z przyjemnością, ale i bez szczególnych wzruszeń.
Można na to patrzeć na dwa sposoby. W optymistycznym wariancie powiedziałbym, że to spory krok do przodu względem poprzedniego sezonu, a serial wrócił do formy, która pozwoliła mu zdobyć uznanie i popularność na całym świecie. W bardziej realistycznym, który jest mi bliższy, zauważyłbym jednak, że od "Broadchurch" oczekiwałbym czegoś więcej, niż tylko bezpiecznego dobrnięcia do końca. A trudno mi traktować ten finał inaczej.
Rozwiązanie zagadki, choć rozsądne, a nawet oczekiwane, było bowiem rozwiązaniem zaskakująco mało poruszającym. Sprawca okazał się wręcz karykaturalnie nieludzki, co twórca podkreślał w niemal maniakalny sposób, byśmy przypadkiem nie złapali z nim jakiejkolwiek nici porozumienia. Może Chibnall chciał zakończyć serial w absolutnie jednoznaczny sposób, nie pozostawiając ani centymetra miejsca na interpretacje (doświadczenia poprzednich sezonów?), ale mam wrażenie, że nieco z tym przesadził. Owszem, Leo nie budzi ani grama sympatii, ale działa to też w drugą stronę – jego, przecież potworne wyznanie o tym, dlaczego zrobił to, co zrobił, nie miało takiej mocy, jaką mieć powinno.
Absolutnie nie umniejszam tu skali naganności jego czynu. Leo to bez wątpienia degenerat, który zasługuje na najgorszą możliwą karę (a Chris Mason na pochwały za swoją rolę), ale czy jego schwytaniu towarzyszyły jakiekolwiek emocje? Twórca tak bardzo starał się przedstawić absolutnego zwyrodnialca, że pozbawił go jakichkolwiek wyrazistych cech. Pewnie, można powiedzieć, że właśnie taki był cel, a gwałciciel jest nawet bardziej odrażający dlatego, że wszystko spływa po nim jak po kaczce. Coś tu jednak ewidentnie nie działa, bo brak emocji ze strony sprawcy udziela się podczas oglądania kulminacyjnych momentów odcinka, a chyba nie o to chodziło.
Chodziło natomiast o zgwałconą kobietę, która praktycznie zniknęła gdzieś po drodze, w finale pokazując się tylko na moment. W pewnym sensie zaprzeczyło więc "Broadchurch" samemu sobie, skupiając się na napastniku, a nie ofierze, co okazało się wprost fatalnym rozwiązaniem. Przecież wcześniejsze odcinki udowodniły, że emocjonalne centrum tej historii znajduje się przy Trish – przedstawione nam umiejętnie jej różne oblicza czy rzucone mimochodem wątpliwości wobec jej osoby, zostały tu odstawione na bok, by zająć się nudnym jak flaki z olejem typem. Pytanie o zasadność takiego postępowania samo ciśnie się do ust.
Niestety, ale przerzucenie środka ciężkości ze zgwałconej na gwałciciela, pozbawiło cały ten sezon znaczenia, które było wcześniej tak pieczołowicie budowane. Nie zmienia tego ani jak zwykle świetna Olivia Colman, której twarz wyrażająca jednoczesną wściekłość, odrazę, rozczarowanie ludzką rasą i zwykły smutek na długo zostanie mi w pamięci, ani wciśnięta nieco na siłę historia Michaela, którą również trudno się szczególnie ekscytować. Miał oczywiście odcinek swoje emocjonalne momenty, ot choćby za sprawą Lenny'ego Henry'ego w roli Ed Burnetta czy Clive'a Lucasa (Sebastian Armesto) próbującego ratować swojego syna. Było ich jednak za mało, by zdołały zostać czymś więcej niż ciekawostką.
Do takiej kategorii można zresztą zaliczyć większość historii poruszonych w tym sezonie. Niektóre z nich były całkiem kuriozalne (pastor Coates cierpiący na odpływ wiernych z kościoła czy Maggie Radcliffe zakładająca vloga, by iść z duchem czasu) i powstały chyba tylko po to, by widzowie mogli się spotkać z lubianymi bohaterami. Inne, jak historia Latimerów, swoje znaczenie miały, ale i tak wyglądały tylko na marną próbę ratowania tego, co zepsuto w poprzednim sezonie. Lepiej już chyba było zostawić ich w spokoju.
Może znalazłoby się wtedy więcej miejsca dla pary głównych bohaterów, którzy w krótkich chwilach, jakie im dano, pokazali, że są zdecydowanie najmocniejszym punktem serialu. Ellie i Alec to w gruncie rzeczy jedyne postaci, na których losie mogło nam naprawdę zależeć, więc sprowadzenie ich praktycznie tylko do śledztwa wygląda na trwonienie potencjału. I nie mówię tylko o ich słownych przekomarzaniach, które są nadal absolutnie urocze, ale o osobistych wątkach, które albo zamknięto w paru scenach (Alec), albo nawet nie zdołano za bardzo otworzyć (Ellie). Szkoda, bo Olivia Colman i David Tennant to zdecydowanie najlepsze, co "Braodchurch" miało kiedykolwiek do zaoferowania.
Brzmi to wszystko dość gorzko, więc podkreślę jeszcze raz: finał sezonu i serialu absolutnie nie był zły. W wielu miejscach był satysfakcjonujący, a czasu na niego spędzonego z pewnością nie będę żałował, bo to wciąż jeden z lepszych telewizyjnych kryminałów ostatnich lat. Nie da się jednak ukryć, że jego chwile chwały miały miejsce dawno temu i to raczej je będzie się pamiętać, wspominając "Broadchurch". Za zwykłą solidność nagród się nie rozdaje.