W poszukiwaniu głosu pokolenia. Recenzujemy finał serialu "Dziewczyny"
Marta Wawrzyn
17 kwietnia 2017, 15:28
"Dziewczyny" (Fot. HBO)
"Dziewczyny" się skończyły, a wraz z nimi pewna epoka w serialach. Tylko czy ten finał był nam rzeczywiście potrzebny? Uwaga na duże spoilery.
"Dziewczyny" się skończyły, a wraz z nimi pewna epoka w serialach. Tylko czy ten finał był nam rzeczywiście potrzebny? Uwaga na duże spoilery.
Kiedy Hannah Horvath oznajmiła nam niemal dokładnie pięć lat temu, że chce być głosem pokolenia, reakcje były bardzo różne. Serial Leny Dunham od pierwszego odcinka budził kontrowersje i nigdy nie przestał. Począwszy od epatowania golizną, przez pozowanie na realistyczną opowieść o dorastaniu (kiedy tak naprawdę różnie z tym bywało), aż po fakt, że dziewczyna mieszkająca w Nowym Jorku w XXI wieku nie miała żadnych znajomych, którzy różniliby się od niej choćby kolorem skóry – "Dziewczyny" wkurzały, wywoływały dyskusje, miały swoich zagorzałych zwolenników i przeciwników, choć ich oglądalność nigdy nie była specjalnie wysoka.
Tak zostało do samego końca. Choć zawsze starałam się "Dziewczynom" wiele wybaczać, uważając Lenę Dunham za niezłą scenarzystkę, to jednak uważam, że lepiej by było, gdyby serial był o jakieś dwa sezony krótszy. A i to, jak rozłożono akcenty w finałowym sezonie, nie do końca do mnie przemawia. Przez pięć sezonów Hannah walczyła o to, żeby spełnić swoje marzenie o pisaniu. W końcu zaczęło jej wychodzić – tu coś opublikowała, tam coś opublikowała, ktoś jej zaproponował kolejne zlecenie. Nie tak to oczywiście wygląda w prawdziwym świecie – jeśli jesteś młody i chcesz pisać do prasy, a nie internetu, zaczynasz od wielomiesięcznego stażu, codziennie stawiasz się rano do pracy, piszesz o wszystkim, tylko nie o tym, o czym byś chciał, i bez zrzędzenia czekasz na swoją kolej – no ale niech będzie. Hannie coś wyszło i ruszyła do przodu, zamiast dalej kręcić się w kółko. I wtedy bum, niechciana ciąża. I kolejne zaskoczenie, Hannah postanowiła urodzić. I urodziła. I przez 30 minut finału zajmowaliśmy się karmieniem piersią.
Czy było to rzeczywiście potrzebne, po tym jak wszystko się rozpadło tydzień temu w "Goodbye Tour"? Dla mnie nie. Tamten odcinek był dobrym finałem, "Latching" nim nie jest. Nie musiałam zobaczyć dziecka Hanny, żeby wiedzieć o jego istnieniu. Nie interesowały mnie jej zmagania z pompkami do piersi. Nie musiałam widzieć Marnie robiącej za pomoc domową swojej przyjaciółki, żeby wiedzieć, że ona znalazła się w punkcie wyjścia. Niepotrzebna była lekcja wychowawcza od matki, podobnie jak spotkanie z rozhisteryzowaną nastolatką.
I bez tego wszystkiego wiedziałam, że dalsze życie Hanny będzie wielkim bałaganem i że ogólnie życie jest bałaganem, a grupki dwudziestoletnich przyjaciół bardzo łatwo się rozpadają. Odcinek sprzed tygodnia już mi to wszystko powiedział i zamknął właściwie wszystkie historie, włącznie z tą Hanny (wiedzieliśmy, że przyjmie pracę na kampusie, wyjedzie na przedmieścia i urodzi dziecko, a potem pewnie nie zostanie od razu supermamą) i Marnie (wiedzieliśmy, że ona teraz nie ma kompletnie nic i będzie musiała odważyć się znów zacząć od zera). "Latching" było kompletnie niepotrzebne i nie działało dla mnie jako finał.
Za dużo było w tym wszystkim dosłowności. Dialogi Hanny zarówno z Marnie, jak i matką, nie pozostawiały miejsca na żadne dopowiedzenia, wszystko nam wyłożono jak na tacy. Powiedziano nam bez bawienia się w jakąkolwiek subtelność: o, tak wygląda życiowy bałagan, wszyscy znajdujemy się non stop w stanie bólu emocjonalnego i nie będzie lepiej. Tak będzie zawsze, takie jest życie. I znów – wiedzieliśmy to już tydzień temu, bez tych wszystkich monologów wygłaszanych przez istoty bardziej dojrzałe w kierunku tych mniej dojrzałych.
Ale nawet jeśli nie jestem fanką tego odcinka i prawdopodobnie będę traktować "Goodbye Tour" jako zakończenie "Dziewczyn" ("Latching" wyglądał mi bardziej na nowy początek, coś jak pierwszy odcinek spin-offu o Hannie wychowującej dziecko na przedmieściu, którego za nic w świecie nie chciałabym oglądać), muszę przyznać, że finał miał kilka świetnych momentów. Hannah i Marnie znów razem w łóżku. Nostalgiczna czołówka! Ten moment, kiedy dowiedzieliśmy się, jak ma na imię syn Hanny (pamiętacie dialog na ten temat z Paulem-Louisem w pierwszym odcinku?). Marnie i Laureen dyskutujące różnice pomiędzy masturbacją, a udawaniem brytyjskiej pasażerki samolotu. Policjant odprowadzający naszą pozbawioną spodni heroinę. Trzy kobiety i wino na progu domu. Moment uświadomienia Marnie, że bawi się w ciocię, bo nie wie, co innego ze sobą zrobić. Powracająca dwa razy piosenka Tracy Chapman. Sporo świetnych żartów słownych, bo Lena Dunham w każdej sytuacji potrafi być zabawna.
To z pewnością nie był zły odcinek sam w sobie. Wszystkie emocje były na swoim miejscu. Pióro Leny Dunham pozostało ostre. Życie raz jeszcze okazało się dalekie od wyobrażeń i trzeba było zaakceptować to, co się dostało, w miejsce tego, czego chciało się kiedyś. Zamiast pisania dostaliśmy pompowanie. Tak bywa. I niczego to nie przekreśla w przyszłości – Hannah wciąż przecież może wszystko.
Ale to zdecydowanie nie był "mój" finał. W "Dziewczynach" zawsze lubiłam to, że miały czwórkę bohaterek, z których każda była zupełnie inna. Lena Dunham tymczasem właśnie mi oznajmiła, że ta czwórka jest bez znaczenia, bo to perspektywa Hanny liczy się najbardziej. To jej bałaganowi mogliśmy przyjrzeć się z bliska, pozostałe bohaterki albo podryfowały w zupełnie innym kierunku, albo usiadły na progu domu Hanny, pozbawione jakiegokolwiek własnego życia i pomysłu na przyszłość. Tej dysproporcji nie byłoby tak widać, gdyby "Latching" potraktować jako epilog, czyli porządnie skrócić i połączyć z "Goodbye Tour" w jeden 40-minutowy odcinek.
Miałabym wtedy poczucie, że wszystkie bohaterki potraktowano mniej więcej po równo. A tak myślę tylko o tym, że The Hannah Horvath Show okazał się nie żadnym głosem pokolenia, a drugim "Gilmore Girls". I że niełatwo identyfikować się z bohaterką, która tyle świetnych szans po drodze zwyczajnie odrzuciła, by na końcu wylądować w wybranym przez samą siebie chaosie i wrzeszczeć na jedyne osoby, które chcą jej pomóc. W prawdziwym świecie jeśli dostajesz szansę coś opublikować w znanym piśmie, robisz wszystko co w twojej mocy, żeby to nie była jednorazowa akcja. W prawdziwym świecie nie dają ci tak po prostu posady na uniwersytecie, musisz na nią harować latami. W prawdziwym świecie jeśli jesteś samotną matką, która dopiero zaczyna nową pracę, raczej nie mieszkasz w ślicznym domku na przedmieściu. I prawdopodobnie masz większe problemy niż to, że twoje dziecko woli mleko w proszku zamiast tego z piersi (na przykład: skąd wziąć pieniądze na pieluchy), a twoja przyjaciółka zaczyna śpiewać w aucie.
Historia Hanny z takim zakończeniem niekoniecznie więc sprawdza się jako głos pokolenia, bo gdyby całe pokolenie było tak oderwane od rzeczywistości, wypadałoby zacząć poważnie martwić się o losy świata. Ale nawet jeśli "Dziewczyny" nie powiedziały nam stuprocentowej prawdy o życiu i całej reszcie, a ich bohaterki nie zamieniły się na koniec w magiczny sposób w dojrzałe kobiety, to jest i będzie serial kultowy. To w dużej mierze Lenie Dunham zawdzięczamy modę na komediodramaty w klimacie czy to kina niezależnego, czy to indie. Bez Hanny Horvath nie byłoby dziesiątek innych neurotycznych postaci zasiedlających kablówkowe komedie. I za to jestem jej wdzięczna. A o ssaniu i pompowaniu jako wisience na torcie postaram się zapomnieć.