Zabawa w Dziki Zachód. Recenzujemy "Syna" – serialowy western z Pierce'em Brosnanem
Mateusz Piesowicz
14 kwietnia 2017, 19:02
"The Son" (Fot. AMC)
Powrót Pierce'a Brosnana do telewizji po latach i to w westernie na podstawie nominowanej do nagrody Pulitzera powieści? Brzmiało zachęcająco. Rzeczywistość wygląda niestety gorzej.
Powrót Pierce'a Brosnana do telewizji po latach i to w westernie na podstawie nominowanej do nagrody Pulitzera powieści? Brzmiało zachęcająco. Rzeczywistość wygląda niestety gorzej.
"Syn" (polska premiera w AMC 11 maja) zapowiadał się naprawdę nieźle. Materiał źródłowy, czyli bestsellerowa powieść Philippa Meyera, aż prosił się o adaptację, a obsadzony w głównej roli (co ciekawe awaryjnie, bo pierwotnie miał tu wystąpić Sam Neill, który zrezygnował z osobistych powodów) Brosnan wydawał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Były Bond na Dzikim Zachodzie? Mnie nie trzeba było długo przekonywać.
Efekt jest jednak daleki od zamierzonego i choć trudno nazwać "Syna" ogromną wpadką, jeszcze trudniej postawić go w jednym szeregu z innymi kwietniowymi premierami. Serial to tylko poprawny, operujący wyświechtanymi motywami i pod względem jakości scenariusza nieprzystający do współczesnej telewizji, choć ciągle nieźle zrealizowany i na pewno interesujący dla lubiących westernową tematykę. Problem polega na tym, że miała ona być tutaj tylko tłem dla fascynującej historii, tymczasem to tło jest w gruncie rzeczy znacznie ciekawsze od wydarzeń na pierwszym planie.
Ten natomiast jest podzielony na dwie linie czasowe (jest to odstępstwo od książki, o którym więcej za chwilę), w których śledzimy losy niejakiego Eli'a McCullougha. Pierwsza obejmuje jego przeszłość i rozpoczyna się w 1849 roku, gdy młody chłopak z południowego Teksasu (grany przez Jacoba Loflanda) jest świadkiem rzezi na własnej rodzinie dokonanej przez Komanczów, z której on sam uchodzi z życiem, ale trafia do niewoli. Fakt, że jakoś ją przeżyje, staje się oczywisty, gdy przenosimy się o ponad 60 lat w przyszłość, czyli do roku 1915. Eli (tym razem już o twarzy brodatego Pierce'a Brosnana) jest tu nestorem rodu, który zmaga się z problemami finansowymi i zmieniającym się tłem społecznym oraz politycznym.
Serial skupia się na tej drugiej historii, w końcu po coś zatrudniono Brosnana, ale od czasu do czasu wraca do przeszłości jego bohatera, by pozwolić nam lepiej zrozumieć kierujące nim motywacje i sposób, w jaki ukształtowały go traumatyczne przeżycia z młodości. Dorosły Eli to bowiem niezbyt przyjemny w kontakcie mężczyzna, nieznoszący sprzeciwu w żadnej formie i twardo trzymający się swoich zasad, nawet jeśli nie są one najlepsze. Zmieniająca się dookoła niego rzeczywistość (Eli urodził się w Teksasie, który był republiką, 1915 rok to natomiast okres tzw. Bandit Wars) nie jest więc przyjmowana przez bohatera ze zrozumieniem i akceptacją.
Mamy więc idealnie naszkicowane tło wielokulturowej i kilkupokoleniowej amerykańskiej opowieści, bo oprócz Eli'a występuje tu również młodsza generacja w osobach jego synów – Pete'a (Henry Garrett) i Phineasa (David Wilson Barnes) oraz gromady wnuków. Dodajmy do tego jeszcze Teksas jako kulturowy tygiel z Amerykanami, Meksykanami i Indianami, a otrzymamy całość, która barwność ma we krwi. Niestety dla siebie, nijak nie potrafi tego atutu wykorzystać, opowiadając historię, którą dobrze znamy. Posklejaną z oczywistości, banałów i tropów, które widzieliśmy na małym i dużym ekranie wiele razy.
Tym bardziej dziwi fakt, że twórcy (Brian McGreevy, Lee Shipman i Philipp Meyer we własnej osobie) zrezygnowali z trzeciej linii czasowej, która pojawia się książce. Jej bohaterką jest Jeannie, wnuczka Pete'a McCullougha, której współczesna perspektywa nadaje opowieści innego wymiaru. Serial sam się go pozbawił, czyniąc z Jeannie nastoletnią córkę Pete'a i wnuczkę Eli'a (w tej roli Sydney Lucas) – postać ciekawą, ale niewiele wnoszącą do historii. Można się domyślić, że rezygnacja z kolejnej linii czasowej to kwestia budżetu, ale wydaje się, że nieoczywista kobieca perspektywa byłaby dla "Syna" znacznie lepsza niż nawet najbardziej efektowne sceny z Indianami. Wpadł więc serial w pułapkę, stawiając schematyczną widowiskowość nad intrygującą historię.
A to właśnie jej brakuje produkcji AMC najbardziej, bo oglądając dzieje rodziny McCulloughów, można odnieść wrażenie, że co krok, to wpadamy w kolejną kliszę. Stereotypowi Indianie, tacy sami osadnicy i Meksykanie – ile razy można? Stara się serial gdzieniegdzie wychodzić poza schematy, ale w gruncie rzeczy grzęźnie w nich jeszcze bardziej, przedstawiając całą paletę westernowych archetypów, których nie powstydziłyby się klasyki z Johnem Wayne'em. Jednak coś, co działało kilkadziesiąt lat temu, dziś jest już niestety obiektem muzealnym. Twórcy "Syna" wydają się zupełnie tego nie dostrzegać, radośnie bawiąc się w western, co najmniej tak, jakby odkryli zupełnie nowy gatunek.
Nic z tego panowie. Wszystko to zrobiono przed Wami i, co gorsza, zrobiono to lepiej. Nawet te pozorne wyróżniki są tutaj nudne i typowe, bo trudno się przecież szczególnie ekscytować faktem, że hodowla bydła staje się mniej opłacalna od ropy, a polityka początków XX wieku wkracza nawet w tak zardzewiałe miejsca jak Dziki Zachód. Właściwie jedynym charakterystycznym elementem "Syna" staje się więc nierówne starcie Pierce'a Brosnana z teksańskim akcentem (naprawdę absurdalne, wiele jego scen wypada przez to niezamierzenie zabawnie). Trudno zatem polecać serial także miłośnikom talentu Irlandczyka, bo Eli McCullough to jedna z jego słabszych ról w erze postbondowskiej.
Nie ma sensu się jednak nad nim szczególnie znęcać, bo i cała reszta niczego specjalnego nie pokazuje. Fakty są takie, że po prostu nie pozwala im na to obficie wypełniony banałami scenariusz, który bardziej poświęca się teksańskim krajobrazom, dość brutalnej akcji i efektownej otoczce, niż rozwijaniu swoich postaci w ciekawym kierunku. Dla miłośników gatunku będzie to zapewne wystarczające, zwłaszcza że serialowy western nie ma zbyt wielu przedstawicieli, ale reszta nie znajdzie w "Synu" niczego szczególnie wartego uwagi. Ot, średniak jakich wiele.