Jak oszukać oszusta? Recenzujemy premierę 3. sezonu "Better Call Saul"
Mateusz Piesowicz
13 kwietnia 2017, 19:36
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Liczyliście, że 3. sezon "Better Call Saul" od początku wyraźnie przyspieszy? Nic z tego, to nadal ten sam serial, dobrze wiedzący dokąd i w jakim tempie zmierza. Spoilery.
Liczyliście, że 3. sezon "Better Call Saul" od początku wyraźnie przyspieszy? Nic z tego, to nadal ten sam serial, dobrze wiedzący dokąd i w jakim tempie zmierza. Spoilery.
Bardzo spokojny, skupiony na najdrobniejszych detalach odcinek premierowy nie oznacza oczywiście, że akcja wkrótce nie przyspieszy. Wydaje się to wręcz koniecznością, zważywszy na miejsca i postaci, do jakich zbliżają się nasi bohaterowie. Wystarczyło zresztą rzucić okiem na zapowiedź 3. sezonu, by wiedzieć, że wiszący nad serialem cień "Breaking Bad" robi się coraz większy. Zdecydowanie nie w stylu Vince'a Gilligana i Petera Goulda byłoby jednak natychmiastowe wrzucanie nas w sam środek akcji. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że zamiast tego twórcy "Better Call Saul" wybrali bardziej cierpliwe podejście, pozwalając nam się ponownie zanurzyć po szyję w gęstym klimacie serialu.
Zaczynamy więc dokładnie tam, gdzie urwaliśmy ostatnio… ale nie od razu. Najpierw spoglądamy bowiem sporo w przyszłość, by zobaczyć, co słychać u Gene'a, menedżera Cinnabon z Omahy. Ze wszystkich znanych nam wcieleń postaci granej przez Boba Odenkirka ta jest zdecydowanie najbardziej tragiczna. Twórcy doskonale wykorzystują fakt, że wiemy, co stanie się z Saulem Goodmanem i w prostej, czarno-białej formie (kontrast z jaskrawą kolorystyką towarzyszącą poprzednim wcieleniom jest aż nazbyt widoczny) dosadnie przedstawiają nam jego dalsze losy, wcale nie mówiąc przy tym wiele. Uwielbiam ten minimalistyczny prolog z wielu względów, ale przede wszystkim za to, jak wiele treści udało się w nim zmieścić.
Codzienna rutyna menedżera cukierni posłużyła tu za ilustrację życia człowieka pogrążonego w ciągłym strachu i pozbawionego wszystkiego, co w życiu kochał. Twórcy robią ukłon zarówno w stronę "Breaking Bad", jak i jego spin-offu, łącząc wszystko osobą jednego człowieka. Kiedyś pełnego ambicji Jimmy'ego McGilla, potem odnoszącego sukcesy Saula Goodmana, a wreszcie przygniecionego przeszłością, szarego Gene'a. Trudno o lepszy obraz skomplikowanego wnętrza tego człowieka, niż scena, w której wbrew sobie demaskuje młodego złodzieja, bojąc się, że jeśli tego nie zrobi, sam wpadnie. Rysujący się na jego twarzy opór, a wręcz wstręt do samego siebie wypadają tu bardzo autentycznie – podobnie jak moment, gdy nie wytrzymuje i w chwili szczerości wypala: "Załatw sobie prawnika!". Tak, tak, Jimmy i Saul ciągle gdzieś tam są, nawet szary Gene czasem traci kontrolę. Inna sprawa, że kosztuje go to bardzo wiele.
Ile dokładnie, pewnie dowiemy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale na teraz musi nam wystarczyć wiedza, jaką mamy. Tu pojawia się oczywiste pytanie, czy w takim razie, wiedząc do jakiego stanu doprowadzą wydarzenia naszego bohatera, nadal można odczuwać potrzebę oglądania, jak wyglądała jego droga do tego miejsca? Odpowiedź brzmi: tak, jak najbardziej! Powiem nawet więcej, dzięki tym drobnym fragmentom z przyszłości podrzucanym przez twórców, teraźniejszość w "Better Call Saul" nabiera zupełnie nowych znaczeń. Każdy element tego serialu został skrupulatnie przemyślany i nie znalazł się w nim przypadkowo, a obserwowanie jak nawet najdrobniejsze z nich wskakują na swoje miejsca sprawia ogromną przyjemność.
Chyba że należycie do grona widzów niecierpliwych, wtedy zapewne narzucone przez duet Gilligan/Gould tempo przyprawia Was o atak niekontrolowanego ziewania. No cóż, w takim razie nie mam dla Was dobrych wiadomości. "Mabel", premiera 3. sezonu, jest bowiem kwintesencją ich stylu opowiadania. Doprowadzoną niemal do perfekcji opowieścią od cierpliwych dla cierpliwych. Najlepiej widać to po wątku Mike'a, który zajmuje dobrą połowę odcinka, pada w nim ledwie kilka zdań, a najbardziej zajmujące fragmenty dotyczą poszukiwań i rozpracowywania pewnego, sprytnie ukrytego w samochodzie urządzenia namierzającego. Nuda? Skądże znowu, oglądałem, siedząc jak na szpilkach, a satysfakcję podobną do tej, jaką czułem na końcu, gdy mozolne działanie przyniosło zamierzony skutek, dostarczyło mi wcześniej tylko kilka innych tytułów.
"Better Call Saul" ma w sobie jakąś, trudno wytłumaczalną magię, która najbardziej banalne sprawy zamienia w coś niezwykłego i potrafi przykuć wzrok do ekranu, choć na pozór nie dzieje się tam nic specjalnego. Bo i tutaj należy raczej ciągle mówić o ciszy przed burzą (całkiem dosłownie – zwróćcie uwagę na niebo nad Mike'iem, gdy ten zatrzymuje się pośrodku pustyni, by szukać nadajnika, twórcy zadbali nawet o błyskawicę!) niż o samej burzy. Wracamy więc do opowieści w miejscu, w którym skończyliśmy poprzednio, wiemy mniej więcej, czego należy się spodziewać dalej, ale i tak całość ogląda się z wypiekami na twarzy. Jeśli to nie jest cud, to nie wiem, co można nazwać tym mianem.
Z pewnością nie zasłużą na takie określenie relacje między braćmi McGillami, bo te po działaniach Jimmy'ego i udowodnieniu mu winy przez Chucka są napięte jak postronki. A i tak wydaje się, że to, co najgorsze pomiędzy tą dwójką dopiero nadejdzie. Starszy z braci udowodnił już, że na knuciu zna się wcale nie gorzej od młodszego i teraz, gdy ma w swoich rękach przyznanie się do winy, trudno przewidzieć, co dokładnie zamierza z nim zrobić, ale nie liczyłbym na to, że na oczyszczeniu swojego imienia się skończy. Jaki diabelski plan chodzi ci po głowie Chuck i czy Ernesto (Brandon K. Hampton) przypadkiem nie został jego nieświadomym elementem? Przypatrzcie się wyrazowi twarzy Chucka, gdy chłopak odkrywa nagranie – czy to aby nie była satysfakcja?
Pewne jest póki co tyle, że sam Jimmy nie ma pojęcia, co go czeka i najchętniej pogodziłby się z bratem. Krótka chwila, w której, jak sam stwierdza, nie czuł od Chucka nienawiści, przyniosła mu widoczną ulgę. Niestety dla niego, brat osobiście rozwiał jego nadzieje – przyjdzie czas, gdy zapłacisz za swoje czyny, oznajmia ze stoickim spokojem. Brr, ciarki przechodzą. A nie był to jedyny moment, gdy ktoś groził naszemu bohaterowi, bo przecież swoje pretensje wyrzucił mu prosto w twarz również oszukany przez niego jakiś czas temu żołnierz (polecam przypomnieć sobie, jak powstała pierwsza reklama usług Jimmy'ego). Na domiar złego, trudno nazwać idealnymi relacje z Kim, której ewidentnie doskwiera sposób, w jaki Jimmy pomógł jej przy sprawie Mesa Verde. Niemożność wyboru między średnikiem, myślnikiem i kropką to rzecz jasna tylko symbol znacznie większego problemu, z jakim zmaga się bohaterka i na tę chwilę łatwo wyobrazić sobie scenariusz, w którym to ona wbija decydujący gwóźdź do trumny Jimmy'ego.
Na razie to jednak nic więcej niż czyste spekulacje. Kancelaria się rozwija, średnia wieku klientów utrzymana na poziomie 60+, można w spokoju zajmować się oczkami wodnymi i opowieściami rodzinnymi. Przynajmniej dopóki nie dojdzie do jakiegoś wybuchu, który prawdopodobnie połączy ze sobą losy Jimmy'ego i Mike'a. Ten drugi jest wszak coraz bliżej pewnej restauracji z kurczakami i jej właściciela, może nawet właśnie do niego zmierza. I jak tu nie wierzyć w prawdziwość powiedzenia, że cierpliwość popłaca?
Jestem w stu procentach pewien, że opłaci się też nam, bo początek 3. sezonu "Better Call Saul" utwierdził mnie w przekonaniu, że to znakomity, dopracowany w najmniejszych detalach serial, którego twórcy mają dla nas jeszcze niejedną niespodziankę. Po tym, jak wciągnęło mnie kilkunastominutowe zajmowanie się radiowym nadajnikiem, nie śmiem nawet przewidywać, co czeka nas dalej. Coś jednak czuję, że nie będziemy rozczarowani.