Sportowa komedia nie tylko dla fanów sportu. Recenzja "Brockmire" – świetnej nowości od IFC
Marta Wawrzyn
9 kwietnia 2017, 15:33
"Brockmire" (Fot. IFC)
Stacja specjalizująca się w nietypowych komediach znów trafiła w dziesiątkę. Hank Azaria i Amanda Peet zamieniają historię o komentatorze sportowym, który stał się pośmiewiskiem, w czyste złoto.
Stacja specjalizująca się w nietypowych komediach znów trafiła w dziesiątkę. Hank Azaria i Amanda Peet zamieniają historię o komentatorze sportowym, który stał się pośmiewiskiem, w czyste złoto.
Jeśli chcecie wiedzieć, co to znaczy "Keepin' it Brockmire", jak imię Lucy może stać się czasownikiem i czego nie robić, kiedy czujesz, że na twojej twarzy znajduje się (nie mylić w żadnym razie z "siedzi", to zupełnie innego rodzaju żart) kobieta, zobaczcie koniecznie "Brockmire" – nową komedię telewizji IFC, mającą swoje źródła w internetowym projekcie Hanka Azarii i Funny or Die. Jeśli zaś żadne z powyższych w ogóle Was nie obchodzi, i tak Wam ten serial polecam. To jedna z najlepszych, najświeższych komedii, jakie ostatnio widziałam. I niczego nie zmienia to, iż o bejsbolu wiem tylko tyle, że to taki sport z piłką.
Fani tego sportu na pewno odkryją w serialu parę żartów, które takim jak ja umknęły, ale to bez znaczenia. Nie musicie lubić bejsbolu, wystarczy, że lubicie seriale komediowe, które mają na siebie ciekawszy pomysł niż posadzenie na kanapie kolejnej identycznej grupki przyjaciół. "Brockmire" opowiada historię komentatora bejsbolowego, który dziesięć lat temu był prawdziwym bożyszczem tłumów, "głosem Kansas City". Pewnego razu przypadkiem odkrył, że żona go zdradza, i od tej chwili jego życie zamieniło się w równię pochyłą.
Facet przeżył porządne załamanie nerwowe na oczach całej Ameryki, uciekł z kraju na dziesięć lat i teraz wraca, by zacząć od zera w malutkiej mieścinie w Pensylwanii, przygarnięty przez Jules (Amanda Peet), świeżo upieczoną właścicielkę lokalnej drużyny. W ekipie jest też Charles (Tyrel Jackson Williams), dzieciak ogarniający social media, który jako pierwszy uświadamia Jimowi, że Ameryka o nim nie zapomniała, o nie. Przeciwnie, stał się narodowym pośmiewiskiem i królem internetu – takim, który każdego dnia pozwala ludziom wierzyć w prawdziwość powiedzenia, że król jest nagi.
Początek jest więc dość tradycyjny – dwójka osób, którym w życiu nie wyszło, bierze się do roboty, by przekuć totalną bylejakość w amerykański sen. Na tym jednak schematy zaczynają się i kończą. "Brockmire" jest wystarczająco inteligentną komedią, by wiedzieć, kiedy zrobić to co wszyscy, a kiedy iść pod prąd. Postacie już w trakcie pierwszego odcinka z łatwością przemieniają się w ludzi z krwi i kości – on mógłby być karykaturą, a jest facetem w średnim wieku, który bierze byka za rogi. Jej z kolei w stu procentach wierzymy, kiedy mówi, czemu zadłużyła się, kupiła drużynę i zamierza przynieść brzydkiemu, przemysłowemu miasteczku trochę radości.
Niezaprzeczalna chemia między tą dwójką połączona ze skłonnością do przesadzania z alkoholem bardzo szybko sprawia, że rzucają się sobie w ramiona, zapewniając się pomiędzy kolejnymi aktami fizycznej miłości o tym, jak mało znaczą dla siebie nawzajem. Co też jest świeże, ożywcze i godne pochwały – 99 seriali na 100 kazałoby im patrzeć na siebie maślanymi oczami przez dwa sezony, zanim w ogóle odważyliby się pocałować. "Brockmire" z miejsca przechodzi do rzeczy, nieco w stylu brytyjskiego "Catastrophe", i chwała mu za to.
Nowy serial IFC ma wiele twarzy – potrafi być niegrzeczną komedią, typowym sitcomem, słodko-gorzką opowieścią o życiu i całej reszcie. Bywa lekki, łatwy i przyjemny, ale nie daje zapomnieć, że traktuje o dwójce ludzi w jakiś sposób podłamanych przez życie. Wygłup bardzo rzadko jest tutaj tylko wygłupem, a iście slapstickowe sceny potrafią zawierać w sobie zaskakująco dużo znaczeń. Koniec końców, i Jules, i Jim są wrażliwymi ludźmi w mniej lub bardziej średnim wieku, którym pewne rzeczy nie ułożyły się tak, jak tego chcieli. Nie da się potraktować tego lekko i serial tego nie robi, z miejsca dodając kolejne warstwy bohaterom, którzy łatwo mogliby przemienić się w karykatury.
I to działa dzięki dobrze napisanym żartom oraz świetnej dwójce odtwórców głównych ról. Amanda Peet, której kolejne seriale są zwykle przedwcześnie kasowane, po raz kolejny udowadnia swoją wszechstronność. Jules jest energiczna, ma charakter i nietrudno uwierzyć w jej niewątpliwie idealistyczne motywacje.
Hank Azaria, który żyje z podrabiania różnych głosów, wypada wręcz genialnie w roli upadłego komentatora sportowego, udowadniając czarno na białym, że to nie musi być tylko postać z krótkich skeczów. Jim Brockmire w serialu IFC to definicja charyzmatycznego głównego bohatera – nie tylko sam głos, ale też barwny sposób mówienia, szklaneczka whisky, dziesięcioletnia ucieczka od życia, wszystko składa się na faceta, z którym chce się spędzać czas, po trosze mu też kibicując.
Dwa pierwsze odcinki "Brockmire" to czysta przyjemność. Serial ma na siebie pomysł, ma scenarzystów, którzy potrafią pisać, i aktorów, którzy w jednej chwili zamieniają coś, co w niewłaściwych rękach mogłoby być męczącym skeczem, w żywą komedię. IFC już zamówiło 2. sezon, po tym jak zeszłotygodniowa premiera online okazała się wielkim hitem, a ja po cichu liczę, że te postacie trafią nie tylko do widzów, którzy pasjonują się bejsbolem. "Brockmire" mógłby traktować o czymkolwiek i dziać się gdziekolwiek – i wciąż miałby do powiedzenia więcej niż 90% obecnie emitowanych komedii.