Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
2 kwietnia 2017, 22:02
"Legion" (Fot. FX)
Finał "Legionu", przedostatni odcinek "Wielkich kłamstewek", znakomite netfliksowe "Trzynaście powodów" – ten tydzień obfitował w hity. Kity z kolei wręczamy dwóm sitcomom.
Finał "Legionu", przedostatni odcinek "Wielkich kłamstewek", znakomite netfliksowe "Trzynaście powodów" – ten tydzień obfitował w hity. Kity z kolei wręczamy dwóm sitcomom.
HIT TYGODNIA: "Trzynaście powodów", czyli Netflix znów coś zrobił dobrze
"Trzynaście powodów" było już u nas docenione w przedpremierowej recenzji i na pewno będzie jeszcze chwalone, kiedy obejrzymy cały sezon, a tymczasem chciałabym zauważyć jedno: Netflix znów to zrobił. Kilka pierwszych odcinków serialu, którego nie planowałam w ogóle zaczynać – wychodząc z założenia, że to pewnie będą jakieś młodzieżowe smuty – obejrzałam w jeden wieczór i już dziś planuję kontynuować.
Serial o dziewczynie, która zabiła się i wysłała po śmierci oskarżycielskie taśmy prawdy do swoich szkolnych znajomych, szalenie wciąga – chce się wiedzieć, co będzie dalej, kto jeszcze jest w to zaplątany i jak doszło do tego, że ta roześmiana nastolatka zdecydowała się na tak straszny krok. Ale jego siła nie sprowadza się do sprytnej struktury, która jest wprost idealna dla Netfliksa. "Trzynaście powodów" zawiera zaskakująco dużą dawkę prawdziwych emocji, mówi bez owijania w bawełnę o rzeczach najtrudniejszych z możliwych i wydaje się w tym wszystkim szczere, autentyczne.
Duża w tym zasługa dwójki aktorów odgrywających główne role – zarówno praktycznie debiutująca na małym ekranie Australijka Katherine Langford, jak i znany z licznych ról w amerykańskich serialach Dylan Minnette są rewelacyjni. Już w dwóch, trzech pierwszych odcinkach oboje stwarzają kreacje (on gra kolegę Hanny, który podkochiwał się w niej), które wydają się wystarczająco prawdziwe i skomplikowane, byśmy chcieli oglądać to dalej. Pierwszorzędne jest w "Trzynastu powodach" wszystko – od scenariusza, przez aktorstwo, aż po ścieżkę dźwiękową. I na pewno nie jest to żaden typowy serial młodzieżowy, to po prostu bardzo dobry serial dramatyczny, którego bohaterowie są od nas trochę młodsi. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Zaskakujący i emocjonujący finałowy "Legion"
Nie po to przez dwa miesiące uczestniczyliśmy w szalonej podróży po umyśle Davida Hallera, by zakończyć ją w ciszy i spokoju. Po finale "Legionu" spodziewaliśmy się więc absolutnie wszystkiego i w żadnym stopniu nie można powiedzieć, by był on rozczarowujący. Może i obyło się bez fajerwerków na miarę tych sprzed tygodnia, ale różnego rodzaju atrakcjami można by obdzielić dziesiątki innych produkcji.
Mieliśmy wszak i bezpośrednią konfrontację z Shadow Kingiem, i nerwowe obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na to, kto wyjdzie z niej żywy, i sporo emocji, w tym również takich dość zaskakujących. Bo czego jak czego, ale faktu, że finałową godzinę zaczniemy od odwiedzin u pary sympatycznych mężczyzn i ich syna, nie przewidział z pewnością nikt. Cały Noah Hawley – gdy już widzom wydaje się, że go rozgryźli, ten zawsze ma jeszcze jakiegoś asa w rękawie.
Oczywiście nie mogliśmy ostatniego odcinka sezonu ograniczyć tylko do rodzinnych scen, ktoś tu miał przecież w głowie wyjątkowo uciążliwego pasożyta. Pozbycie się go stanowiło zatem główny punkt programu i jak zwykle w "Legionie" towarzyszył mu audiowizualny odjazd. Nareszcie w towarzystwie pewnych dobrze znanych dźwięków. Potem sprawy zaczęły się mocno komplikować, w konsekwencji czego niektórzy odjechali na południe w rytmie T. Rexa, podczas gdy inni musieli wybrać mniej konwencjonalne środki transportu. Najważniejsze jednak, że udało się w tym wszystkim zachować logikę, mówiąc dokładnie tyle, by oczekiwanie na ciąg dalszy było prawdziwą katorgą. Jeszcze tylko rok… [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "New Girl" ujawnia jedną ze swoich tajemnic
Jak ma na imię Schmidt? To pytanie widzowie "New Girl" zadawali sobie od pierwszego odcinka, a serial nic sobie z tego nie robił. Do czasu. Choć scenarzyści serialu sami przyznali, że mieli po drodze wiele różnych pomysłów i Schmidt nie miał na imię Winston "od zawsze", przedostatni odcinek 6. sezonu (a możliwe, że i serialu w ogóle) wypadł nieźle.
Serial zgrabnie uzasadnił, dlaczego nie mogło być dwóch Winstonów w ekipie, i nieźle poradził sobie z emocjami towarzyszącymi próbie odzyskania swojego imienia przez Winstona Schmidta. Zarówno Max Greenfield, jak Lamorne Morris – ten drugi ze śmiertelną powagą oznajmiający, że jedynym efektem coming outu będzie ból i cierpienie – wypadli znakomicie. Jeśli "New Girl" zbliża się właśnie do końca, to zdecydowanie nie będzie zły koniec. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Obiecująca premiera "Harlots"
Postawmy sprawę jasno: nie jest "Harlots" serialem, którego absolutnie nie wolno przegapić. Pilotowy odcinek opowieści o prostytutkach z XVIII-wiecznego Londynu nie sprawił, że nie mogliśmy oderwać oczu od ekranu i na godzinę zapomnieliśmy o rzeczywistości. Historia to raczej pozbawiona szczególnych fajerwerków, choć sprawnie opowiedziana (poza irytującą ścieżką dźwiękową) i z potencjałem na rozwinięcie się w coś lepszego w kolejnych tygodniach.
Czemu więc otrzymuje od nas hit? Z dwóch powodów. Po pierwsze, obsada. Praktycznie każda z pojawiających się na ekranie pań wycisnęła ze swojej roli maksimum, udowadniając, że pod grubą warstwą makijażu, wymyślnymi perukami i efektownymi kostiumami kryją się prawdziwe kobiety. Błyszczy zwłaszcza bardzo niejednoznaczna Samantha Morton, ale niesprawiedliwością byłoby pomijanie Jessiki Brown Findlay (Lady Sybil z "Downton Abbey" we własnej osobie), Lesley Manville czy mniej znanych Eloise Smyth i Holli Dempsey. Casting przeprowadzono wzorowo.
Drugą sprawą jest natomiast sama tematyka i podejście do niej. Serial zrobiony w dużej mierze przez kobiety oddaje pierwsze skrzypce bohaterkom, które zwykle stanowią tylko barwne tło różnego rodzaju historii i stara się o nich opowiedzieć bez wpadania w stereotypy. Trudne to zadanie, więc nic dziwnego, że scenariusz stąpa dość ostrożnie, ale wszystko wskazuje na to, że może się z tej opowieści urodzić coś naprawdę wartego uwagi. Dajemy więc kredyt zaufania i oglądamy dalej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Eskalacja wydarzeń przed finałem "Wielkich kłamstewek"
W tym tygodniu widzieliśmy już przedostatni odcinek "Wielkich kłamstewek" – finał jutro wieczorem w HBO, a jeśli będziecie desperacko chcieć, to nawet w środku nocy – i wciąż nie wiemy, kto, kogo i dlaczego zabił (choć pewnie wszyscy mamy jakieś teorie i większość z nich zawiera Perry'ego uśmiercanego przez którąś z trójki kobiet). Wiemy za to, że rzeczywiście jesteśmy już blisko wybuchu.
Celeste wreszcie nie wytrzymała i zaczęła przyzwyczajać się do myśli, że odejdzie od męża. Madeline zareagowała w jedyny możliwy sposób na wieść o tym, co wymyśliła jej córka, a chwilę potem przyznała się w rozmowie z nią do romansu – i była to bardzo autentyczna scena. Mamy jeszcze Jane, która raczej nie zabije Renaty, ale za to prawdopodobnie wkrótce spotka ojca swojego dziecka (czy to przypadek, że ona i Perry dotychczas na siebie nie wpadli?). Mamy też szalenie sfrustrowanego Eda, który za chwilę może odkryć prawdę.
Wszystko zmierza ku katastrofie, emocje dosłownie buzują we wszystkich bohaterach i wciąż aż trudno uwierzyć, że takie szalone rzeczy mogą dziać się w spokojnej społeczności bogatych ludzi z kalifornijskiego raju. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Żegnamy Anię z sierocińca, witamy Anię Shirley-Cuthbert
Naprawdę bardzo mnie dziwi fakt, że aż tak przypadła mi do gustu nowa adaptacja klasycznej powieści Lucy Maud Montgomery. Trudno jednak oprzeć się serialowej "Ani", która trafia w sam środek tarczy, stawiając na szczere i proste emocje, ubarwione porcją realizmu, a nawet szczyptą mroku sprawiającą, że daleko tej ekranizacji do bajkowych wizji sprzed lat.
Całkiem odważnie poczyna sobie także twórczyni Moira Walley-Beckett z książkowym oryginałem, nadal jednak w stu procentach zachowując jego ducha. W 2. odcinku odbyliśmy choćby pomysłową i emocjonującą podróż tam i z powrotem oraz zobaczyliśmy, jak wielką trudność sprawia wyrażanie najprostszych uczuć. Nie ma w tym niby niczego odkrywczego, ale należy się twórcom "Ani" uznanie za łatwość, z jaką radzą sobie z tymi ekranowymi banałami. Większość na ich miejscu przepadłaby w sztucznych stereotypach.
Tutaj nie ma o nich mowy, w czym ogromna zasługa grającej tytułową rolę Amybeth McNulty. Naturalność wręcz bije z tej dziewczyny, nieważne, czy akurat trzeba pokazać bardzo wrażliwą stronę swojej bohaterki, czy wręcz odwrotnie. Sprawdza się znakomicie w obydwu odsłonach. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Sarah Silverman w "Crashing"
6. odcinek "Crashing" to kolejny interesujący etap w życiu Pete'a Holmesa i kolejny świetny, wpleciony niemal "od niechcenia" występ gościnny (a właściwie dwa, jeśli liczyć Rachael Ray). Sarah Silverman okazała się być tą osobą, która wyjaśniła Pete'owi, że zachowuje się jak dzieciak i naprawdę już mógłby zacząć poważnie myśleć o przyszłości. W dziewięciu serialach na dziesięć doprowadziłoby to do jakiegoś załamania, ale nie tutaj. W "Crashing" Pete przyjął oferowaną mu kanapę, wykorzystał daną mu szansę i zrobił kolejny krok ku dorosłości.
A wszystko to było proste, sympatyczne i niewymuszone. I oczywiście okraszone mnóstwem świetnych żartów, poczynając od tych z podcastu Sary i Artiego, poprzez to wszystko, co się działo w mieszkaniu komiczki, aż po wdzięczne sceny z "I got it!". Raz jeszcze mogliśmy też zobaczyć, jak depresyjne potrafią być kulisy pracy komików – ani przemawianie do pustej sali, ani zastępowanie człowieka, który dał się ponieść bezsensownym emocjom i stracił pracę, to nic przyjemnego. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Jak filmowcy poszli na wojnę – świetne "Five Came Back"
Serial dokumentalny o hollywoodzkich filmowcach wyruszających na front II wojny światowej, by nakręcić propagandowe filmy dla amerykańskiej armii raczej nie brzmi jak materiał na hitowe widowisko. A jednak netfliksowa produkcja sprawia, że przez nieco ponad trzy godziny trudno się oderwać od ekranu. Losy Franka Capry, Johna Forda, Johna Hustona, George'a Stevensa i Williama Wylera układają się w naprawdę fascynującą, niejednoznaczną i zaskakująco różnorodną historię, którą opakowano w najlepszy z możliwych sposobów.
Począwszy od świetnej czołówki (z kapitalną muzyką autorstwa Thomasa Newmana), poprzez ogrom materiałów archiwalnych na czele z fragmentami rzeczonych filmów, a także komentarzami samych twórców, a skończywszy na wypowiedziach współczesnych reżyserów (m. in. Stevena Spielberga) i Meryl Streep w roli narratorki. "Five Came Back" to bez dwóch zdań pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika kina, bo szczery zachwyt nad dziesiątą muzą i jej możliwościami wylewa się tu z każdego zakątka.
Polecam jednak nie tylko im, bo to po prostu świetnie zrobiona produkcja dokumentalna, rzucająca nowe światło na raczej pomijany albo prezentowany w negatywny sposób aspekt działań wojennych. "Five Came Back" unika moralizowania, starając się pokazać zarówno blaski, jak i ciemne strony działalności filmowców na froncie, pokazując przy okazji, jak te wydarzenia wpłynęły na nich jako ludzi. Momentami robi to naprawdę wstrząsające wrażenie. Warto też dodać, że wraz z serialem w Netfliksie pojawiły się omawiane tu filmy dokumentalne, więc jest znakomita okazja, by zobaczyć je na własne oczy. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Elijah Krantz Show" w "Dziewczynach"
Jak pewnie zauważyliście, nie komentuję ostatnio w ogóle "Dziewczyn". Prawda jest taka, że jedne rzeczy podobają mi się w tym sezonie bardziej, inne mniej, ale kierunek, w którym to wszystko zmierza, wydaje mi się mocno wątpliwy. O tym jednak pogadamy, kiedy już Lena Dunham odsłoni wszystkie swoje karty.
W tym tygodniu zrobię to co wszyscy i powiem: Elijah zasługuje na własny spin-off, bo tak się składa, że to właśnie jego dalsze losy w tej chwili wydają się najbardziej interesujące. Nie tylko dlatego, że mogą za chwilę okazać się niezłym komentarzem na temat show businessu.
Andrew Rannells, który równie dobrze wypada w dramacie, jak i w komedii, stworzył świetną postać, która już dawno przestała być tylko dodatkiem do "Dziewczyn". Elijah ma charakter, właśnie sobie znalazł cel w życiu i żyje w ciekawszym związku niż którakolwiek z jego koleżanek. Chciałabym zobaczyć więcej, a na razie cieszę się z odcinka, który pokazał nam 50 twarzy Elijah Krantza. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Zero życia, jeden futrzak. "Imaginary Mary" kolejnym marnym sitcomem
Nowy familijny sitcom ABC z Jenną Elfman w roli głównej ma na siebie dość przyzwoity pomysł. Oto bowiem poznajemy Alice, jedną z tych nowoczesnych kobiet, które robią karierę, ale panicznie boją się jakichkolwiek poważniejszych relacji osobistych. A na taką zanosi się związek bohaterki z Benem (Stephen Schneider), który poza sympatyczną aparycją posiada bagaż w postaci trójki pociech. Spotkanie z tymi na tyle przeraża Alice, że jej umysł przywraca do życia Mary – wyimaginowaną przyjaciółkę, która towarzyszyła jej w okresie trudnego dzieciństwa.
Trzeba Wam jeszcze wiedzieć, że Mary to wygenerowany komputerowo stworek o wyglądzie sympatycznego pluszaka, tutaj przemawiający głosem Rachel Dratch. W teorii prezentuje się to może nie rewelacyjnie, ale na tyle nieźle, że mieliśmy prawo oczekiwać 20 minut niezobowiązującej rozrywki. Dostaliśmy jednak koszmarną nudę, która nawet obiecujący koncept zamienia w schematyczny koszmarek.
"Imaginary Mary" nie oferuje absolutnie niczego ponad gromadę stereotypowych postaci, które prawdopodobnie nie zostały nawet napisane na kolanie. Prędzej ulepiono je pospiesznie z komediowych oczywistości. Ludzkich cech nie posiada tu ani Mary (co jeszcze da się wytłumaczyć), ani Alice, ani nikt inny. Za cały scenariusz robi kilka słabiutkich dowcipów i przekomarzanek zakończonych optymistycznym akcentem. Jeśli jedyną postacią, która wykazuje oznaki życia, jest stworzona w komputerze kulka futra, to coś zdecydowanie poszło nie tak. Szkoda czasu. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Chris Brown w "Black-ish"
"Black-ish" to obecnie jedna z najlepszych komedii telewizji ogólnodostępnej – i przy okazji taka, która często w inteligentny sposób podrzuca tematy do dyskusji, zwracając uwagę na istotne problemy społeczne. Wydaje się, że taki właśnie miał być cel występu Chrisa Browna, który wcielił się w najnowszym odcinku serialu w Richa Youngstę, rapera potwierdzającego najgorsze stereotypy. Czyli seksistowskiego palanta, który wydaje się cool, nieważne, ile obrzydliwych zachowań ma na swoim koncie. Przypomina Wam to kogoś?
Idea niewątpliwie przyświecała twórcom słuszna, tzn. chodziło o pokazanie, że jeśli ktoś sławny pozwala sobie na jakieś ohydne zachowania, dużo zwykłych ludzi gotowych jest iść w jego ślady bez głębszego zastanowienia. Problem w tym, że sam odcinek szczególnie udany nie był, a na widok Chrisa Browna – faceta, który jest homofobem i damskim bokserem – robiło mi się po prostu niedobrze. Nawet przy założeniu, że ten odcinek rzeczywiście miał coś do powiedzenia – dałoby się powiedzieć to samo i bez tego człowieka, nieudolnie próbującego tutaj udawać aktora. Jego obecność była obrazą zarówno dla obsady "Black-ish", jak i widzów serialu.
Wydaje się, że nawet w ABC to zrozumieli jeszcze przed emisją – odcinek nie był szczególnie promowany, wręcz przeciwnie, wyraźnie chciano uniknąć dyskusji o nim. Ale to niestety za mało. "Rich Youngsta" nie powinien był nigdy ujrzeć światła dziennego, a już na pewno nie z Chrisem Brownem. [Marta Wawrzyn]