Silne kobiety na trudne czasy. "Harlots" – recenzja serialu o XVIII-wiecznych prostytutkach
Mateusz Piesowicz
31 marca 2017, 22:02
"Harlots" (Fot. Hulu)
Na ekranie prostytutki najczęściej służą za barwne tło wszelkiego rodzaju opowieści. "Harlots" zmienia ich rolę, przenosząc nas do XVIII-wiecznego Londynu i oddając głos tym, które historia zignorowała.
Na ekranie prostytutki najczęściej służą za barwne tło wszelkiego rodzaju opowieści. "Harlots" zmienia ich rolę, przenosząc nas do XVIII-wiecznego Londynu i oddając głos tym, które historia zignorowała.
Ambitne założenie przyświecało twórczyniom "Harlots", Alison Newman i Moirze Buffini, bo samo uczynienie prostytutek głównymi bohaterkami serialu prowadziło do kilku pułapek. Mówienie o tym, że jego tematem będą raczej silne kobiety, ekonomia i społeczeństwo, niż seks i odważna nagość brzmiało dobrze, ale za słowami musiały iść czyny. A to nie taka prosta sprawa, gdy na scenariusz czai się mnóstwo fabularnych mielizn na czele z masą stereotypów. Przecież wiadomo, że jak prostytutka to albo o złotym sercu, albo tragicznej historii, albo jedno i drugie. No i rzecz jasna obowiązkowo w towarzystwie mężczyzny.
"Harlots" obala ekranowe schematy w dość prosty sposób, nie dokonując przy tym nie wiadomo jak skomplikowanych scenariuszowych zabiegów, ale też nie popadając w szczególne banały. Mamy do czynienia z solidnym serialem wyróżniającym się przede wszystkim podejściem do tematu i gronem nieźle napisanych postaci – póki co tyle wystarcza, by zaintrygować i liczyć na więcej. A to powinno przyjść, bo wspólna produkcja Hulu i ITV zdążyła już w premierowym odcinku udowodnić, że ma nie tylko spore ambicje, ale też możliwości, by im sprostać.
Najpierw jednak trzeba wylać fundamenty i głównie temu służy pierwsza godzina spędzona w Londynie w 1763 roku. Jak łatwo się domyśleć, ówczesne społeczeństwo to jeden wielki patriarchat, sprowadzający większość kobiet do poddańczych ról, nielicznym pozwalając na samodzielne decydowanie o własnym życiu. Problem w tym, że takie zapewnić wówczas mogło właściwie tylko jedno zajęcie – prostytucja właśnie. Nic więc dziwnego, że zajmowała się nią co piąta kobieta zamieszkująca wówczas angielską stolicę. Sprowadzanie ich wszystkich do stereotypowych ról byłoby rzecz jasna totalną bzdurą, zatem "Harlots" obiera inną drogę, prezentując swoje bohaterki i ich sposób na życie tak szczerze, jak to tylko możliwe.
Na pierwszym planie mamy niejaką Margaret Wells (Samantha Morton), właścicielkę domu publicznego w Covent Garden, planującą krok naprzód w karierze i przeniesienie interesu do Soho, gdzie można liczyć na znacznie bardziej prestiżową klientelę. Łatwo jednak nie będzie, bo na bohaterkę czai się jej dawna pracodawczyni, a obecnie zajadła konkurentka Lydia Quigley (Lesley Manville), a także nabierające na sile, niesprzyjające jej nastroje społeczne z fanatykami religijnymi na czele. Zdecydowanie nie są to najlepsze okoliczności do prowadzenia interesu, więc należy spodziewać się wielu przeszkód na drodze do sukcesu.
Trzeba też wziąć pod uwagę, że ten okupiony będzie wieloma wyrzeczeniami i wątpliwościami, bo rodzaj biznesu prowadzony przez Margaret nie należy do najlżejszych. Choć "Harlots" od samego początku każe nam traktować seks jako towar i nie przywiązywać do niego absolutnie żadnej wagi i tak jest jasne, że stanowcza poza głównej bohaterki to przynajmniej w pewnym stopniu gra. Serial opiera się na niejednoznacznościach, absolutnie nikogo i niczego nie prezentując w biało-czarnych barwach, dzięki czemu łatwo stwarza wrażenie realizmu. Margaret Wells jest natomiast jego główną reprezentantką, skupiając w sobie kilka różnych postaw.
Jest niewątpliwie twardą biznesmenką, potrafiącą żarliwie walczyć o interes i stawać w obronie swoich dziewczyn, ale też pozostaje ich surową pracodawczynią. Najmocniej wybrzmiewa ten wyjątkowo rozmyty moralnie konflikt w jej stosunkach z córkami – starszą Charlotte (bardzo dobra, żywiołowa Jessica Brown Findlay), już od dawna pracującą na swoje utrzymanie i młodszą Lucy (Eloise Smyth), której "debiut" jest właśnie skrupulatnie planowany. Brzmi to wyjątkowo okrutnie, ale serial unika wartościowania, podkreślając okoliczności, w jakich przyszło żyć bohaterkom. Prostytucja nie jest tu ani gloryfikowana, ani potępiana. To po prostu jedyna możliwość samodzielnego decydowania o sobie i zapewnienia godnego życia najbliższym osobom.
Seks tutaj to szansa i "Harlots" poświęca sporo czasu, byśmy dobrze zrozumieli ten punkt widzenia. Wszak z naszej perspektywy moglibyśmy osądzić Margaret w kilka chwil. Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, podobnie jak sama bohaterka, o której na ten moment wiemy zdecydowanie zbyt mało, by udzielić jasnej odpowiedzi na jej temat. Bez dwóch zdań można powiedzieć tylko tyle, że świetnie w tej roli odnajduje się Samantha Morton, której kreacja to niewątpliwie najmocniejszy punkt programu.
Są oczywiście również inne, bo serial zaznacza kilka wątków, których rozwinięcia możemy się spodziewać w późniejszym terminie. Choćby Lucy, temat jej dziewictwa i dopasowania do świata, w jaki musi wkroczyć, czy Charlotte chcąca samodzielnie decydować o sobie, odrzucająca zdroworozsądkowe podejście matki. W tle majaczą jeszcze inne pracownice burdelu oraz konflikt między Margaret i Lydią. Na razie wygląda wszystko dość standardowo, ale co istotne, godzina wystarczyła, by każda postać zdążyła w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność na ekranie, nawet jeśli były to tylko krótkie występy.
Tyczy się to również panów, którzy choć pojawiają się na ekranie dość często, nie odgrywają istotniejszych ról. I w tym punkcie udało się jednak twórczyniom zachować różnorodność, bo oprócz standardowych obleśnych samców, których władza sięga tylko do dna ich kieszeni, udało się zaznaczyć obecność bardziej skomplikowanych charakterów. Nadal pozostają jednak tylko tłem, bo "Harlots" najzwyczajniej w świecie nie jest opowieścią o nich.
Nie jest również historią o seksie, choć ten wylewa się praktycznie z każdego kadru, o skrępowanych gorsetami biustach bohaterek nawet nie wspominając. Serial potrafi go jednak sprowadzić do całkiem przyziemnego tematu, czasem obśmiewając (świetna scena początkowa, gdy bohaterki czytają "Harris's List of Covent Garden Ladies"), rzadziej traktując w pełni poważnie, a zazwyczaj portretując po prostu jako usługę. Biznes, do którego wykonywania zmusza bohaterki ponura rzeczywistość, której te nie zamierzają się jednak poddawać, biorąc dostępne im okruchy i wyciskając z nich, co tylko się da.
Trzeba jednak zaznaczyć, że nie zamienia się "Harlots" w żadnego rodzaju feministyczny manifest. Od początku do końca jest tylko i aż dobrze napisaną historią podaną z punktu widzenia bohaterek, którym do tej pory przypisywano rolę charakterystycznego tła. Podanym w nowoczesnej otoczce (czasem aż za bardzo – tak niepasującej i irytującej ścieżki dźwiękowej dawno nie słyszałem), trzymającym niezłe tempo, wyglądającym absolutnie obłędnie, a przede wszystkim świetnie zagranym serialem, który nie boi się trudnych tematów i ubrudzenia sobie rąk. W tak skostniałym gatunku, jaki stanowią produkcje historyczne, to prawdziwy powiew świeżości. Całego serialowego świata raczej "Harlots" nie odmieni, ale chyba nie o to w tej opowieści chodzi.