Ubogi kuzyn Daredevila. Spoilerowa recenzja 1. sezonu "Iron Fist" – najnowszego serialu Marvela i Netfliksa
Nikodem Pankowiak
28 marca 2017, 13:02
"Iron Fist" (Fot. Netflix)
Zarzekaliśmy się, że nie będziemy kończyć 1. sezonu "Iron Fista", ale znalazł się jeden śmiałek, który tego dokonał. Efektem jest jeszcze większe rozczarowanie. Spoilery z całego sezonu!
Zarzekaliśmy się, że nie będziemy kończyć 1. sezonu "Iron Fista", ale znalazł się jeden śmiałek, który tego dokonał. Efektem jest jeszcze większe rozczarowanie. Spoilery z całego sezonu!
Iron Fist nie jest szczególnie popularnym bohaterem Marvela. W teorii to dobra wiadomość, bo tym samym na twórcach zapewne nie ciążyła wielka presja podczas prac nad serialem. Problem w tym, że ewentualny brak presji nie musi być wcale taki dobry – zakładam, że producenci i scenarzyści serialu mogliby stworzyć choć trochę lepszą produkcją, gdyby mieli nad sobą bat w postaci szefów Netfliksa i Marvela. Niestety, najwidoczniej nikt przed kręceniem nie przeczytał scenariuszy, nie nadzorował pracy na planie, a później jeszcze nie obejrzał efektu końcowego. To dla mnie jedyne wytłumaczenie tego, że "Iron Fist" ujrzał światło dzienne, innego nie mam. Ciężko mi zrozumieć, jak Netflix z Marvelem mogli dopuścić do tego, by pod ich sztandarem ukazało się takie… coś.
"Iron Fist" nie miał być serialem wybitnym, nie musiał stawiać egzystencjalnych pytań, jego jedynym celem powinno być dostarczenie porządnej, wciągającej rozrywki. Takiej, że jak odpalisz jeden odcinek, to po jego seansie chcesz włączyć kolejny, zamiast nerwowo rozglądać się w poszukiwaniu żyletek. Dostaliśmy produkt, który przy dzisiejszym natłoku świetnych seriali śmiało można nazwać produktem serialopodobnym. Przy pozostałych serialach Marvela na Netfliksie wygląda on raczej jak ubogi kuzyn. Postawić te produkcje obok siebie, to jak zestawić Nicka Fury'ego w wykonaniu Samuela L. Jackson z Nickiem Furym Davida Hasselhoffa. Fabuła jest dziurawa niczym polskie drogi po zimie, niemal wszyscy bohaterowie zostali wycięci z papieru przez jakiegoś przedszkolaka, a dialogi układał chyba jakiś miłośnik polskich paradokumentów. Naprawdę byłoby lepiej, gdyby ten serial nigdy nie ujrzał światła dziennego, co jeszcze nieco ponad rok temu wydawało się całkiem prawdopodobne.
To, co od razu rzuca się w oczy i czego ja sam najbardziej nie mogę przeboleć, to sceny walki, które powinny być ostoją tego serialu, jego fundamentem, na którym postawiona zostałaby cała reszta. Niestety, niemal każda scena, gdzie Iron Fist musi używać swoich umiejętności, pozostawia niesmak. Kiepska choreografia, jeszcze gorszy montaż, próbujący zamaskować braki w umiejętnościach Finna Jonesa, brak jakichkolwiek emocji i czasem naprawdę absurdalne, wyciągane z kapelusza decyzje reżysera, jak np. podział ekranu na pół w momentach, które absolutnie tego nie wymagają. To przecież w tej produkcji sceny walki powinny być dopracowane najbardziej. Tutaj z kolei realizacyjnie leży wszystko. Stawianie tych pseudopotyczek w jednym rzędzie z kultowymi już scenami z "Daredevila" byłoby zwykłą profanacją.
Jest źle do tego stopnia, że chyba w najbardziej żenującej scenie walki z pijanym (?) wojownikiem Ręki, twórcy serialu zamazali na sekundę twarz dublera, zamiast po prostu skorzystać z innych ujęć. Mówimy tu o kopanym kinie klasy G czy o serialu Marvela – największej telewizyjno-filmowej franczyzy na świecie? Nie wykluczam, że winę za taki stan rzeczy ponosi sam Finn Jones, bo gdy na scenę wkracza Jessica Hanwick, wygląda to już zdecydowanie lepiej. Widać, że dziewczyna miała już wcześniej do czynienia ze sztukami walki. Może więc zatem główny aktor powinien nieco bardziej przyłożyć się do swojej roli, zamiast później biadolić w mediach, że kiepskie przyjęcie jego serialu to wina Donalda Trumpa. Chłopie, może gdybyś bardziej postarał się bardziej, recenzje byłyby lepsze, a ty nie musiałbyś ośmieszać się w mediach. Przecież nawet taka walka Coleen z Bakuto była zdecydowanie lepsza niż jakikolwiek starcie głównego bohatera.
No właśnie, Bakuto. Wprowadzenie tej postaci najlepiej obrazuje, jaki chaos panuje w scenariuszu całego serialu. Do dziś nie mogę zrozumieć powodów wprowadzenia go do całej historii. Po pierwsze, czarnym charakterem jest wyjątkowo nijakim, choć to jeszcze bym zniósł – nijaki to i tak lepiej niż to, co prezentuje sobą ten serial. Problem w tym, że nie wiadomo, po co go wprowadzono. Aby powstał pretekst do twistu z Coleen będącą członkinią Ręki? Na pewno dało się to rozwiązać inaczej, poza tym był to twist zupełnie niepotrzebny, a jego konsekwencje trwały może jakieś pół odcinka. No to co, pewnie chciano nam pokazać, że sama Ręka nie jest tak zwartą organizacją, jak mogłoby się wydawać i w niej również pojawiają się tarcia? A gdzie tam, konflikt między nim a Gao jest ledwo zarysowany i nie wiemy o nim prawie nic, właściwie tylko tyle, że oboje stoją po przeciwnych stronach barykady. Dlaczego? Co do tego doprowadziło? Wygląda na to, że dla twórców takie detale nie mają żadnego znaczenia. Odpowiedzi majaczą gdzieś w tle, ale zanim je dostaniemy, Bakuto już nie żyje, zabity przez Davosa, kolegę głównego bohatera z K'un-Lun.
Davos, jak jego imiennik z "Gry o tron", jest kolejnym zbędnym bohaterem. Okej, końcówka finałowego odcinka pokazuje wyraźnie, że jest to postać szykowana na 2. sezon (który, o zgrozo, zapewne powstanie). Jego sojusz z Joy Meachum może mieć bardzo ciekawe konsekwencje i uważam, że zrobienie z Joy – jedynej osoby przychylnej Danny'emu na początku sezonu – jednego z antagonistów w kolejnej serii mogłoby być nawet ciekawe. Sam Davos, zanim obróci się przeciwko swojemu dawnemu przyjacielowi, będzie ograniczał się do wypominania mu opuszczenia K'un-Lun i stwierdzaniu, że to nie Danny powinien być Iron Fistem. Później przychodzi do walk i wtedy staje ramię w ramię z głównym bohaterem, by po chwili znów wrócić do jęczenia. Ech, wyjątkowo irytująca postać, więc dobrze, że pojawiła się dopiero w 9. odcinku.
W międzyczasie za to twórcy postanowili jeszcze bardziej pogrążyć własny serial i zohydzić widzom postać Harolda. Gdy zostaje on zabity przez własnego syna (szok, nikt się czegoś takiego nie spodziewał!), ponownie zmartwychwstaje po kilku dniach, ale najwidoczniej nie robi to na nim żadnego wrażenia. Chyba że za przemianę uznamy porzucenie dawnej diety i objadanie się niezdrowym jedzeniem. No, może jeszcze stał się nieco bardziej porywczy i teraz w przypływie gniewu potrafi zabić własnego asystenta, gdy ten narzeka na smak lodów. Im dalej w las, tym gorzej, więc kiedy wreszcie Harolda spotyka prawdziwy koniec, można jedynie odetchnąć z ulgą, że więcej się on na ekranie już nie pojawi.
Warto także zadać sobie pytanie, kto był tutaj głównym przeciwnikiem Iron Fista, w końcu w naszym życiu nie powinniśmy unikać pytań trudnych. Harold? Gao? Bakuto? Ręka jako całość? Naprawdę, cały sezon został tak pocięty, że trudno wywnioskować, o czym on był. No ale chyba nie powinien mnie dziwić taki stan rzeczy, w końcu przez 13 odcinków nie dowiedzieliśmy się, dlaczego Danny zdecydował się powrócić do Nowego Jorku. Jego powrót do K'un-Lun (chłopaku, załóż czapkę, gdy chodzisz po górach!) w ostatnich minutach serialu również został kiepsko umotywowany. Tak naprawdę główny bohater miota się po ekranie bez większego celu – raz chce odzyskać swoją część firmy, choć wyraźnie widać, że pieniądze i świat biznesu nie interesują go w ogóle, innym razem chce walczyć z Ręką i kto tam się jeszcze akurat nawinie. I wybaczyłbym to jeszcze, gdyby Danny był interesującą postacią, ale to zwykły dureń, naiwniak podejmujący co rusz irracjonalne decyzje i dającym wodzić się swoim przeciwnikom za nos, jakby podczas wypadku w górach uderzył się mocno w głowę i w ten sposób jego rozwój został zastopowany.
A szkoda, bo istnieją drobne przesłanki pozwalające sądzić, że z tego bohatera coś mogłoby być. A leżą one w jego przeszłości, o której wiemy wyjątkowo niewiele, w porównaniu do Jessiki Jones czy Luke'a Cage'a. Właściwie to całą historię głównego bohatera można byłoby streścić w ten sposób: wypadek lotniczy. Klasztor. Kung-fu. Powrót do Nowego Jorku. Wyjątkowo to marne, zwłaszcza że mówimy o Marvelu, który do tej pory solidnie budował historie swoich netfliksowych bohaterów. Z tych kilku momentów, w których Danny wspomina swój pobyt w K'un-Lun, można wywnioskować, że nie była to wcale idylliczna kraina. Wręcz bliżej do wrażenia, że pobyt tam był dla niego prawdziwą katorgą i właśnie dlatego zdecydował się uciec na drugi koniec świata. Niestety, scenarzyści w ogóle nie podejmują tego tropu, a nam pozostają domysły. Być może w 2. sezonie K'un-Lun odegra większą rolę, może nawet będzie nam dane to miejsce zobaczyć, choć znam je z komiksów i nie jestem pewien, czy pasowałoby ono do uniwersum, które do tej pory kręciło się wokół jak najbardziej rzeczywistego Nowego Jorku.
Porzucenie tematu przeszłości Danny'ego zanim tak naprawdę został on podjęty, to nie jedyny taki przykład. Myślicie, że nielegalne walki, w których na początku sezonu brała udział Coleen, będą miały jakieś rozwinięcie w postaci wątku pobocznego? Nic z tych rzeczy, po dwóch odcinkach twórcy zupełnie darowali sobie kontynuowanie tej "historii", dlatego możemy wyjść z założenie, że przedstawiono nam ją tylko po to, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że Coleen również potrafi się bić. No i faktycznie, potrafi, o czym już wspominałem, i wszelkie sceny z jej udziałem to zdecydowanie najjaśniejszy punkt serialu.
Zresztą, "Iron Fist" kobietami stoi – Coleen, Claire czy Jeri Hogarth powstrzymują serial przed totalnym rozpadem. Na początku potrafiłem zaakceptować także Joy, ale od momentu, gdy poznała ona prawdę o "śmierci" Harolda, stała się naiwną, małą dziewczynką. Serio, jakby ktoś nacisnął jakiś magiczny przycisk i zamienił ją w osobę, która chce już tylko przebywać z ukochanym tatusiem. Bardzo łatwo przeszła do porządku dziennego nad tym, że przez tyle lat była oszukiwana, niezbyt dobrze idzie jej także domyślenie się, że w tym powrocie ze świata zmarłych musi być jakiś haczyk. Wszelkie czerwone flagi są przez nią ignorowane, co jest o tyle nielogiczne, że wcześniej bez problemu potrafiła dostrzec problemy, gdy te się zbliżały.
Na koniec jeszcze jeden zarzut, choć bardziej dotyczy on całego uniwersum. Choć niby wszystkie seriale funkcjonują w tej samej rzeczywistości, zupełnie tego nie czuć. Chyba że wystarczy Wam, jak od czasu do czasu usłyszycie ksywkę Daredevila, aluzję do postaci Jessiki albo zobaczycie podziurawioną koszulkę Luke'a. Mnie to absolutnie nie wystarcza i żałuję, że twórcy nie zdecydowali się na wprowadzenie choćby na chwilę jednego z pozostałych superbohaterów do "Iron Fista". Raz, tylko to mogłoby choć w minimalnym stopniu podciągnąć poziom tego serialu, a dwa, w końcu mówimy o serialu poprzedzającym bezpośrednio "The Defenders". Ani Claire, ani Jeri, mimo że to dobrze napisane postaci, to nie ten sam kaliber. Szkoda, że póki co jedynie Jessica i Luke wiedzą o swoim istnieniu, bo obawiam się, że przez to minie trochę czasu, zanim wszyscy bohaterowie się "dotrą". A sezon ma być wyjątkowo krótki, bo 8-odcinkowy. Obawiam się też, jak mogłaby wypaść w "The Defenders" kontynuacja wątków z "Iron Fista". Wygląda na to, że Ręka będzie głównym przeciwnikiem czwórki bohaterów, co nieszczególnie nastraja mnie pozytywnie, bo w ciągu tych 13 odcinków obrzydzono mi tę organizację wybitnie.
Może trzeba było jeszcze bardziej krytycznym okiem spojrzeć na zwiastuny, może już sam fakt, że Marvel długo nie wiedział, co zrobić z postacią Iron Fista, powinien dać mi do myślenia i sprawić, bym nie nastrajał się zbyt optymistycznie przed seansem. Niestety, wierzyłem, że będzie dobrze, bo nawet w swoich słabszych momentach całe uniwersum nie schodziło poniżej pewnego poziomu. Tym samym nadziałem się straszliwie, poczułem się oszukany przez twórców i Netfliksa, którzy do tej pory raczej unikali takich wpadek – czy serial będzie zły czy dobry można było osądzić przed premierą i zwykle miało się rację. Tutaj mamy jednak do czynienia z wyjątkowym gniotem, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. Wypuszczając półprodukt Marvel nadszarpnął zaufanie widzów i wizerunek własnej marki. A raz utracone zaufanie ciężko później odbudować.
Wyobraźcie sobie, że w komiksach Iron Fist walczył nawet z Iron Manem. Stawianie jego serialowej wersji obok Daredevila czy Jessiki Jones to nieporozumienie, ale postawienie go obok kultowych postaci z filmów to już czysta abstrakcja. Najlepiej, gdybyśmy już nigdy nie musieli go do nikogo porównywać i mogli o nim zapomnieć. Obawiam się jednak, że Netflix tak łatwo nam na to nie pozwoli.
Aha, no i jeśli wypatrujecie z utęsknieniem "Inhumans" to ostrzegam – za ten serial też odpowiadają twórcy "Iron Fista". Miłego oglądania, ja postoję.