Błyskiem przez dekady. Recenzujemy "When We Rise", miniserial o walce o prawa osób LGBT
Mateusz Piesowicz
11 marca 2017, 21:02
"When We Rise" (Fot. ABC)
Ważne tematy mają to do siebie, że próbujące je poruszać filmy i seriale często uginają się pod ich ciężarem. Choć twórcy "When We Rise" bardzo starali się tego uniknąć, udało im się tylko w pewnym stopniu.
Ważne tematy mają to do siebie, że próbujące je poruszać filmy i seriale często uginają się pod ich ciężarem. Choć twórcy "When We Rise" bardzo starali się tego uniknąć, udało im się tylko w pewnym stopniu.
Ośmioczęściowy miniserial, który ABC wyemitowało w ciągu czterech wieczorów na przełomie lutego i marca, to obejmująca ponad 40 lat i całe mnóstwo doniosłych wydarzeń epopeja przedstawiająca burzliwe losy walki o prawa mniejszości seksualnych w Stanach Zjednoczonych. Produkcja, za którą stoi Dustin Lance Black (scenarzysta "Obywatela Milka"), skupia się w głównej mierze na trójce prawdziwych postaci – Cleve'ie Jonesie, Romie Guy i Kenie Jonesie – aktywistach, których starsze i młodsze wersje odgrywali w serialu różni wykonawcy. Dzięki temu "When We Rise" może pozwolić sobie na opowiedzenie prywatnych historii, nie tracąc z oczu najistotniejszych wydarzeń zmieniających się w tle czasów. Brzmi to jak niezły plan, ale jego wykonanie to znacznie trudniejsza sprawa.
Zawodzi bowiem to, co w tak dużej opowieści odgrywa bardzo istotną rolę, czyli spójność. Oglądając "When We Rise", miałem poczucie okropnej fragmentaryczności. Historie głównych bohaterów niby ciągnęły się przez cały czas, ale poszczególne wydarzenia funkcjonowały tu raczej jako wyrwane z ich życia najbardziej warte uwagi momenty, a nie jednolita, gładko kontynuowana całość. Scenariusz, zamiast przeprowadzać nas płynnie z punktu A do punktu B, wykonywał chaotyczne przeskoki, pozostawiając nas z dziurami logicznymi wielkości kraterów i w niemałej konfuzji, gdy ni stąd, ni zowąd na ekranie pojawiała się postać o najwyraźniej dużym znaczeniu, której nikt nie raczył nam przedstawić. Albo gdy gdzieś w niebycie ginął bohater, do którego jako tako zdążyliśmy się już przywiązać.
Przerywanie oglądania serialu, by pytać Google, co właśnie dzieje się w fabule, zdecydowanie nie świadczy o nim najlepiej, a takie rzeczy przydarzały mi się przy "When We Rise" kilkukrotnie. O ile to mógłbym jednak zrzucić na karb własnego braku wiedzy, o tyle towarzyszące temu obdzieranie historii z emocji to już fakt, nad którym trudno mi przejść do porządku dziennego. Nie zarzucam produkcji Blacka kompletnego wyprania z uczuć, bo do pewnego momentu było ich tu całkiem sporo, ale potem pojawiały się już tylko okazjonalnie, ginąc w tłumie bezimiennych postaci i podniosłych wydarzeń, których znaczenia mogłem się tylko domyślać.
Po części to efekt nadmiernego rozwarstwienia historii, po części zbyt szybkiego tempa, jakie narzucili sobie twórcy, ale przede wszystkim problemów z nadaniem całości wyrazistego charakteru. Niby próbuje się nas od samego początku ukierunkować na konkretne myślenie (przez podkreślanie liczby mnogiej w tytule i wspólnotowego charakteru wszystkich tutejszych działań), ale rzadko kiedy wychodzi to poza puste słowa. Na palcach jednej dłoni można policzyć autentyczne momenty, w których rzeczywiście dało się poczuć różnicę między ludzką solidarnością, a jej brakiem. Cała reszta sprawiała wrażenie twórczego wyrachowania i gry obliczonej na pobudzenie odpowiednich strun w widzu. Wszyscy tak robią? Oczywiście, sęk w tym, byśmy siedząc po drugiej stronie ekranu, nie zorientowali się, jak chce się z nami pogrywać.
A z tą subtelnością "When We Rise" ma ogromny problem. Oczywiście, to opowieść w dużej mierze dydaktyczna, przez co wiele rzeczy musi wykładać najjaśniej jak to możliwe, ale zbyt często miałem wrażenie, jakbyśmy cofnęli się o dobrą dekadę w rozwoju telewizji. ABC to wprawdzie nie kablówka, ale twórcy serialu zdecydowanie przesadzają z objaśnianiem swojej sprawy. Można by pomyśleć, że nikt wcześniej na małym ekranie nawet nie zająknął się o homoseksualistach, a literki LGBT aż do teraz pozostawały dla widzów niezbadaną tajemnicą. Aż chciałoby się powiedzieć: trochę szacunku, drodzy twórcy. Wiem, że współczesność nie jest nawet w połowie tak liberalna i otwarta, jak chciałaby się sama widzieć, ale jednak świadomość w społeczeństwie istnieje. "When We Rise" wydaje się tego za bardzo nie dostrzegać, co rusz odkrywając przed nami prawdy objawione w stylu krytykowania postawy traktującej homoseksualizm jako chorobę.
Takie oczywiste oczywistości zajmują w serialu zdecydowanie za dużo miejsca, odbierając plac mniejszym historiom, które bardzo by się przydały do rozluźnienia atmosfery. Wątki Cleve'a, Romy i Kena niby biegną własnymi torami, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę nie należą do nich samych, a do "wyższego celu". Właściwie jedyne momenty, gdy "When We Rise" nie pozuje na pedagoga, to same początki. Jest coś szczerego w opowieściach o młodych ludziach, którzy próbują odnaleźć swoje miejsce w świecie traktującym ich jak obcych. Pewnie, że to nic odkrywczego, ale gdyby serial utrzymał tę formę do samego końca, pisałbym teraz o nim znacznie pozytywniej.
Niestety, im dalej w las, tym mniej prostych, ludzkich historii, a więcej podniosłych haseł o inspiracji, podnoszeniu się po upadku, niestrudzonych zmaganiach itd. Ma to rzecz jasna swoje plusy, zwłaszcza jeśli kogoś interesuje historyczny aspekt walki mniejszości seksualnych o swoje prawa, ale dla postronnych widzów sprawa może szybko stać się nużąca. Gdy barwna opowieść o lecie miłości i zimie przyprószonej heroiną przeistacza się w odtwórczą lekcję praw obywatelskich, łatwo się zniechęcić. Nie odbierając niczego słuszności tamtych działań, telewizyjna fabuła powinna się jednak rządzić własnymi prawami.
Tymczasem twórcy serialu jakby o tym zapominają, tak zachłystując się możliwością opowiedzenia dużej historii, że w gruncie rzeczy nigdy nie osiągają pełni jej potencjału. "When We Rise" przypomina imponującą muzealną ekspozycję, po której oprowadza nas znudzony przewodnik. Od czasu do czasu zdarza mu się nieco ożywić, ale momenty to bardzo nieliczne i szybko ginące w monotonii reszty wykładu. Swoje robi niezła realizacja, dobrze ogląda się praktycznie każdego z wielu aktorów, nawet jeśli krzywdę niektórym robią charakteryzatorzy (tak fatalnego duetu jak Michael K. Williams i jego peruka dawno nie widziałem), są chwile, gdy idzie się lekko wzruszyć, czy uśmiechnąć. Wszystko to jednak mało, zwłaszcza uświadomiwszy sobie, jak duże możliwości tkwią praktycznie w każdym z tutejszych bohaterów.
Serial ich niestety nie wykorzystuje, spychając Cleve'a, Romę i Kena do ról manekinów przybranych w odpowiednie hasła i ideologie. Cierpią na tym wykonawcy, zwłaszcza ci młodsi, bo Austin McKenzie, Emily Skeggs i Joanthan Majors mieli tu naprawdę świetną okazję, by błysnąć, a zwykle muszą po prostu babrać się w stereotypach. Nie żeby Guy Pearce, Mary-Louise Parker czy Michael K. Williams mieli do roboty coś więcej, dla nich to po prostu kolejne z wielu ról. Swoją drogą, nie wiem jak wyglądał casting, ale pomysł, by Williams był starszą wersją Majorsa to kompletne pudło – długo się przypatrywałem i nie znalazłem nawet szczątkowego podobieństwa.
Chciałbym, żeby "When We Rise" było produkcją lepszą, bo temat zwyczajnie na to zasługuje, ale sposób, w jaki podchodzą do niego twórcy, nie może skończyć się niczym więcej niż przeciętnością z momentami. Życie, emocje, szczerość – to wszystko tematy, o których serial ABC chętnie mówi, ale nijak nie potrafi wcielić ich w życie. W takim przypadku górnolotne hasła o chęci zmieniania świata brzmią niestety całkiem pusto.