Dziewczyna warta miliony. Recenzja "The Arrangement" – nowego serialu o celebrytach
Mateusz Piesowicz
10 marca 2017, 20:02
"The Arrangement" (Fot. E!)
Nie trzeba godzinami śledzić plotkarskich serwisów, by serial stacji E! wydał Wam się czymś znajomym. Szkoda jednak, że jego twórcy w mizernym stopniu wykorzystują ten potencjał. Spoilery.
Nie trzeba godzinami śledzić plotkarskich serwisów, by serial stacji E! wydał Wam się czymś znajomym. Szkoda jednak, że jego twórcy w mizernym stopniu wykorzystują ten potencjał. Spoilery.
"To wygląda zbyt pięknie, żeby było prawdziwe" – można pomyśleć, przeglądając zdjęcia i relacje z usłanego różami życia wszelkiego rodzaju gwiazd i gwiazdeczek, które łączą się w pary ku uciesze Pudelków i innych tego typu różowych stworków. Zwykle są te bajkowe historie w oczywisty sposób podkoloryzowane na potrzeby mediów, ale czasem trafi się wśród nich taka, która sama nakręca wokół siebie spiralę plotek i domysłów. Dokładnie taka jak związek Toma Cruise'a i Katie Holmes.
Ale zaraz, moment, przecież "The Arrangement" wcale nie opowiada o najsłynniejszym scjentologu świata i jego byłej żonie, prawda? Tak przynajmniej twierdzą jego twórcy, którzy z całych sił wypierają się nawiązań do konkretnej historii, wykręcając się tłumaczeniami o tym, jak to zainspirowały ich dziesiątki podejrzeń o zaaranżowanych na potrzeby wizerunku małżeństwach. W porządku, przypuszczam, że armia prawników Toma Cruise'a mogłaby podbić sporych rozmiarów państwo, więc zapewne puszczenie z torbami nawet takiego giganta jak E! nie byłoby dla nich niemożliwe. Nic więc dziwnego, że wszyscy wolą dmuchać na zimne i nie ryzykować pozwu.
Nie zmienia to jednak faktu, że każdy widz, który nie spędził ostatnich lat w jaskini, błyskawicznie wyłapie analogie. Oto bowiem mamy ją – Megan Morrison (Christine Evangelista) – aktorkę występującą w trzeciorzędnych serialach, marzącą o wielkiej karierze i prosto z pracy (kelnerka, a jakże) pędzącą na kolejne przesłuchanie. Tym razem szansa jest naprawdę ogromna, bo otwiera się możliwość występ u boku jego – Kyle'a Westa (Josh Henderson) – megagwiady pierwszej kategorii, człowieka, którego paparazzi nie odstępują na krok i, cóż za przypadek, związanego z organizacją zwaną Instytutem Wyższego Umysłu.
Zdecydowanie nie osiąga "The Arrangement" wyżyn subtelności, tkając intrygę szytą tak grubymi nićmi, że przebieg zdarzeń można opowiedzieć, nie widząc ani sekundy premierowego odcinka. Megan dowiaduje się więc, że chłopak ją zdradza (jej stan psychiczny obrazuje montaż z opadaniem na dno basenu, czujecie tę poezję?), rozładowuje się na imprezie z przyjaciółkami, a rano biegnie na przesłuchanie w towarzystwie kaca giganta. Wiadomo, że takie okoliczności sprzyjają robieniu kariery, więc nikogo nie powinno zaskakiwać, że chwilę później siedzi już u boku Kyle'a na pokładzie prywatnego samolotu zabierającego ją na rajską wyspę. Podziwiam przezorność – zapomniała paszportu, ale bikini się już znalazło!
Mógłbym tak sobie kpić ze scenariusza "The Arrangement" jeszcze przez jakiś czas, ale wystarczy tego znęcania się. Zwłaszcza że w pewnym momencie zaczyna się robić nieco ciekawiej. Zamiast bajkowej opowieści o romansie z celebrytą, otrzymujemy bowiem kontrakt na zostanie żoną. Całkiem konkretny, w końcu 10 baniek piechotą nie chodzi. Wystarczy tylko być grzeczną partnerką, ładnie się uśmiechać i nienagannie prowadzić. Zastanawialibyście się długo?
Jeśli tak, to różnicie się od głównej bohaterki, która z pewną dozą wątpliwości, ale jednak decyduje się wejść w ten niecodzienny układ. Bo czym właściwie ryzykuje? No właśnie, tego jeszcze za bardzo nie wiemy, ale możemy się domyślać, że za moment Pan Perfekcyjny odsłoni całe mnóstwo wad. Pytanie tylko, czy serial zaoferował do tej pory cokolwiek, co kazałoby czekać z niecierpliwością na rozwinięcie tego wątku?
Ona ma niejasną przeszłość, on byłą narzeczoną, która porzuciła go przed ołtarzem. Gdzieś ciągle kręci się niejaki Terence (Michael Vartan), założyciel ruchu, do którego należy Kyle i najwyraźniej ktoś mający duży wpływ na jego życie. Pierwowzoru tej postaci należy upatrywać w Davidzie Miscavige'u, liderze Kościoła scjentologicznego, którego Tom Cruise jest głównym sponsorem. Składa więc premierowy odcinek "The Arrangement" dość niejasną obietnicę, że już za chwileczkę, już za momencik zacznie się dziać.
Robi to wszystko jednak okropnie topornie, nie zachęcając absolutnie niczym do sprawdzenia, co twórcy mają w zanadrzu. Sztuczność wręcz bije tu po oczach i wypełnia praktycznie wszystkie zakamarki. Serial z jeden strony próbuje podkreślać, jaki to potrafi być niegrzeczny, wpychając w dialogi seksualne aluzje, a z drugiej stąpa bardzo ostrożnie, by przypadkiem nikogo nie urazić. Tematyka wręcz prosi się o wniknięcie głębiej, ale scenariusz ślizga się po powierzchni, a następujące po sobie sceny są tak nijakie, że znikają nie wiadomo gdzie.
Wielu rzeczy brakuje w "The Arrangement", ale mam wrażenie, że gdyby dodać do tej historii choć szczyptę szaleństwa, dałoby się to w miarę przyjemnie obejrzeć do obiadu. Kompletny brak pieprzu sprawia jednak, że serial Jonathana Abrahamsa (producent pracujący wcześniej m.in. przy "Mad Men") przypomina raczej wybieg dla modeli, którym poza ładną prezencją kazano jeszcze coś mówić. Najlepiej z całego towarzystwa wypada chyba Evangelista, ale skłamałbym, mówiąc, że zapamiętałem ją z czegoś więcej niż uroda. Gdzie życie, gdzie emocje?
Jasne, rozumiem, że clou serialu są właśnie pozory i ciągła gra, ale idę o zakład, że twórcom nie o taki efekt chodziło. "The Arrangement" nie tyle nie wkłada kija w mrowisko, co nawet nie zerka w jego stronę. Podobna grzeczność pogrążyłaby praktycznie każdy współczesny dramat, ale gdy mowa o produkcji, która kontrowersje ma niejako wpisane w swoje istnienie, możemy już mówić o artystycznym samobójstwie. Jeśli rzeczywiście tak wyglądają kulisy życia celebrytów, to nic dziwnego, że brukowce je podkręcają – w przeciwnym razie czytelnicy umarliby z nudów.