Seksowni chłopcy i ich śliczny wehikuł czasu. Recenzja "Time After Time" – nowego serialu ABC
Marta Wawrzyn
10 marca 2017, 15:03
"Time After Time" (Fot. ABC)
Nowa produkcja telewizji, która wyspecjalizowała się w tworzeniu guilty pleasure dla kobiecej publiki, teoretycznie ma wszystko, czego trzeba, żeby być hitem. W praktyce wyszedł kolejny potworek.
Nowa produkcja telewizji, która wyspecjalizowała się w tworzeniu guilty pleasure dla kobiecej publiki, teoretycznie ma wszystko, czego trzeba, żeby być hitem. W praktyce wyszedł kolejny potworek.
Podróże w czasie są ostatnio modne, ale jeszcze nikomu w tym sezonie nie udało się stworzyć dobrego serialu opartego na takim motywie. "Timeless" okazał się banalnym proceduralem, którego nie oglądają już chyba nawet najzagorzalsi wielbiciele urody Abigail Spencer, "Making History" to urocza bzdurka, z której może coś będzie, ale pewnie nie, zaś o "Time After Time" szkoda w ogóle gadać. To twór tak sztuczny, schematyczny i głupi, że najlepiej nawet nie tracić czasu na trwającego prawie 1,5 godziny pilota – no chyba że nie lubicie drzemek w ciszy.
Serial opowiada o dwóch kumplach z wiktoriańskiego Londynu, z których jeden jest szalenie przystojnym blondynem, drugi nie mniej urodziwym brunetem i, ach, obaj noszą znane nazwiska. Znany z "UnReal" Freddie Stroma wciela się w młodziutkiego H.G. Wellsa, z głową pełną idealistycznych pomysłów, z kolei Josh Bowman z "Revenge" gra Kubę Rozpruwacza, którego początkowo poznajemy jako Johna Sevensona, szanowanego chirurga i przyjaciela przyszłego pisarza science fiction.
Zawiązanie akcji następuje błyskawicznie: John zabija prostytutkę, idzie na imprezę do H.G. z dowodami zbrodni w swojej lekarskiej teczce, w głupi – to słowo-klucz w przypadku "Time After Time" – sposób zostaje przyłapany i w desperacji wsiada do wehikułu czasu budowanego w piwnicy przez gospodarza. Ten zaś szybko się orientuje, kim tak naprawdę jest doktorek, i od razu udaje się w podróż za nim. Obaj lądują we współczesnym Nowym Jorku i zaczynają uprawiać zabawę w kotka i myszkę.
Zabawa to zadziwiająco mało angażująca, bo w momencie kiedy to piszę muszę zerknąć do notatek, żeby sprawdzić, jak w ogóle odcinek się zakończył – a oglądałam go wczoraj. Schematyczna fabuła, przewidywalne zwroty akcji i wylewający się z ekranu banał to znaki firmowe "Time After Time". Jakimś cudem twórca serialu, Kevin Williamson, uczynił uganianie się za sławnym mordercą w nietypowych okolicznościach przyrody najmniej ekscytującym zajęciem na świecie. Całość poraża sztucznością już na pierwszy rzut oka, a im dalej w las, tym bardziej widz przewraca oczami.
Bo oto obaj panowie, mieszkający ostatnio w Londynie w 1893 roku – widzieliście "Ripper Street"? To mniej więcej taki powinien być ten Londyn – pojawiają się w marcu 2017 roku w jednej z największych światowych metropolii. Przeżywają oczywiście jakieś zdziwienia, ale łatwość, z jaką się adaptują i omijają wszelkie przeszkody, które mogłyby ich zdradzić, śmieszy. Scenarzyści nie uciekają przez prezentowaniem sytuacji, pokazujących różnice, hm, czasowo-kulturowe, ale czynią to w tak durny i mało wyrafinowany sposób, że ani przez moment nie da się traktować tego serio. A "Time After Time" nie jest komedią, tylko serialem dramatycznym, owszem lekkim, łatwym i… – ups, z rozpędu chciałam napisać, że przyjemnym – ale podchodzącym do swoich bohaterów z pełną powagą.
I od nas też wyraźnie ktoś tutaj oczekuje, że będziemy traktowali serialowych H.G. Wellsa i Kubę Rozpruwacza jak pełnoprawne postacie, ze skomplikowaną psychiką i bagażem emocjonalnym. Obaj aktorzy robią, co mogą, żeby z nich cokolwiek wycisnąć, ale nie odnoszą sukcesu, bo scenariusz jest, jaki jest, a dialogi brzmią jakby je pisał uczeń szkoły średniej. "Time After Time" to bezustanne przerzucanie się banałami, które słyszeliśmy już setki razy. Serial nie dodaje nic od siebie – bierze schematy z wszystkich blockbusterów, jakie widzieliście, i w toporny sposób miksuje je ze sobą. Nie dziwię się, że aktorzy czasem kapitulują, bo wygłoszenie całkiem serio w środku bzdurnej akcji tekstu typu "Nie należysz do tych czasów. Ani do żadnych innych czasów" prawdopodobnie przerosłoby każdego.
Ale jeśli myśleliście, że topornie napisane wątki przygodowo-kryminalne to najgorsze, co "Time After Time" ma do zaoferowania, to się mylicie. Jest jeszcze romansidło z dziewczyną o imieniu Jane (Genesis Rodriguez), która ma absolutną rację, kiedy mówi, że jest totalnie nijaka i niczym się nie wyróżnia. Trudno powiedzieć, czemu nasz uroczy H.G. Wells – Freddie Stroma to chyba jedyny jasny punkt tego serialu – uwziął się akurat na nią. Bo była pierwszą kobietą, jaką spotkał w Ameryce? Lepszego wyjaśnienia nie widzę.
Pilot "Time After Time" to męcząca serialowa sieczka, w której brakuje życia, emocji i jakiejkolwiek oryginalnej nutki. Choć ciągle coś się dzieje, wydarzenia pędzą przed siebie jak szalone, a obaj panowie w błyskawicznym tempie przedzierzgają się z wiktoriańskich dżentelmenów w millenialsów, rzucających nonszalancko takie słowa jak beau, dawno nic mnie tak nie wynudziło. Nie jestem też pewna, o czym ten serial będzie dalej – Kuba Rozpruwacz będzie mordował bez końca kobiety w Nowym Jorku, a dzielny H.G. bezskutecznie go ścigał?
Dziękuję za taką rozrywkę, zwłaszcza po kiepskich doświadczeniach z poprzednimi serialami Williamsona, "The Following" i przede wszystkim "Stalkerem". Ten twórca z jakiegoś powodu uparł się, żeby pokazywać na ekranie wyjątkowo chorą przemoc wobec kobiet, a kolejne telewizje ogólnodostępne, w których nie przejdzie ani jeden fuck czy goły tyłek, mu na to pozwalają. Mimo że nie mówimy przecież o dramatach psychologicznych czy kryminałach ze społecznym zacięciem – mówimy o serialach, które są banalne i płyciutkie, a dręczenie i mordowanie kobiet traktują jako jeszcze jeden czysto rozrywkowy motyw.
Patrzenie na to zwyczajnie boli, podobnie zresztą jak oglądanie Josha Bowmana, który nieudolnie próbuje nam przekazać, że jego bohater to owszem, morderca, ale w sumie taki seksowny i czarujący. Nie zazdroszczę mu tej roli – serialowy Kuba Rozpruwacz to fatalnie napisana postać seryjnego mordercy, nie żaden uroczy "niegrzeczny chłopiec", do którego ma wzdychać ta połowa widzek, która woli brunetów. A jednak ktoś tutaj wyraźnie polecił aktorowi być uroczym.
Zamiast obiecanego guilty pleasure dostaliśmy więc kolejny pusty, durny i schematyczny serial, który każe nam traktować paskudną przemoc wobec kobiet jako fajną rozrywkę – ot, taki dodatek do komedii romantycznej i podróży w czasie. Oby to szybko skasowali, bo obaj odtwórcy głównych ról nie zasłużyli na to, żeby kojarzyć się z takim koszmarkiem.