Które seriale warto oglądać? Podsumowujemy nowości z drugiej połowy lutego
Redakcja
9 marca 2017, 12:32
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Oto druga część naszego podsumowania premier z lutego. Poprzednio pisaliśmy o "Legionie", "Santa Clarita Diet" czy "24: Dziedzictwo", teraz oceniamy "Wielkie kłamstewka", "The Good Fight", "When We Rise" i nie tylko.
Oto druga część naszego podsumowania premier z lutego. Poprzednio pisaliśmy o "Legionie", "Santa Clarita Diet" czy "24: Dziedzictwo", teraz oceniamy "Wielkie kłamstewka", "The Good Fight", "When We Rise" i nie tylko.
"Doubt"
Prawdziwe serialowe "cudo", które CBS wycofał ze swojej ramówki po emisji całych dwóch odcinków. Jeśli natomiast CBS kasuje coś w takim tempie, to znaczy, że mamy do czynienia z wyjątkowym gniotem, któremu szkoda poświęcać choćby dwa akapity. Przypadek "Doubt" jest jednak o tyle ciekawy, że ten serial teoretycznie miał wszystko, by się sprzedać.
Przede wszystkim obsadę, w której znaleźli się m.in. Katherine Heigl, Steven Pasquale, Laverne Cox, Dreama Walker, Dulé Hill, Elliott Gould i Judith Light. Jak z takiego zestawu aktorskiego można było ulepić coś równie niestrawnego? Nie mam bladego pojęcia, ale jak widać dla duetu twórców Joan Rater i Tony'ego Phelana ("Chirurdzy", "Madam Secretary") nie ma rzeczy niemożliwych.
Zamiast więc zapewnić nam lekki, prawniczy procedural, uraczyli nas idiotyczną historyjką o prawniczce zakochanej w oskarżonym o morderstwo kliencie. Naprawdę szkoda poświęcać "Doubt" więcej słów – zamiast tego obejrzyjcie lepiej "The Good Fight" lub "Żonę idealną", a najlepiej jedno i drugie. [Mateusz Piesowicz]
"Na wylocie"
Nowy serial komediowy HBO, który i tak będzie niszowy, nieważne, jak bardzo będziemy go chwalić. A szkoda, bo nawet w czasach kiedy wszystko już było i każdy nowojorski komik stand-upowy produkuje swój serial, Pete Holmes, twórca "Na wylocie", ma coś do powiedzenia i potrafi się wyróżnić.
A tym, co go wyróżnia, jest bycie najsympatyczniejszym pierdołą, jakiego sobie tylko możecie wyobrazić – na ekranie i w życiu pewnie w jakimś stopniu też. Perypetie serialowego Pete'a są bowiem odbiciem tego, co kiedyś spotkało prawdziwego Pete'a – poszedł na katolicką uczelnię, wziął w młodym wieku ślub, rozwiódł się i zaczął próbować sił jako stand-uper w Nowym Jorku. W serialu wszystko zaczyna się od zdrady, rozstania ze swoją "najsłodszą" i pomieszkiwania na różnych kanapach przypadkiem poznanych komików.
Musicie przy tym wiedzieć, że ci komicy, którzy wspierają bezdomnego Pete'a, to nie byle kto. W pierwszych odcinkach pojawiają się Artie Lange i T.J. Miller, w kolejnych możecie się spodziewać m.in. Sarah Silverman. Każde z nich zostawia w serialu cząstkę siebie i dodaje jakąś swoją nutę do "Na wylocie". Pete Holmes i jego znajomi dają nam wszystkim odczuć, że świat stand-upu potrafi być szalenie bezlitosny dla wychowanego "po Bożemu" chłopaka, który nie potrafi rozpychać się łokciami. Ale jest też w tej historii dużo optymizmu, bo nasz pierdoła nigdy nie traci nadziei, że w końcu mu się uda. Szeroki uśmiech i do przodu, nieważne, jak często słyszysz, że jesteś do niczego.
Pete Holmes niewątpliwie ma swój styl, nie da się go nie lubić i gwarantuję Wam, że gdyby pojawił się na Waszym progu z plecakiem i zbolałą miną, też udzielilibyście mu schronienia. A na razie oglądajcie jego serial, bo to dowód na to, że dobry komik nie zawsze jest cynicznym złośliwcem. [Marta Wawrzyn]
"SS-GB"
Nowy serial BBC, który zapowiedzi podobały nam się bardzo, a kiedy mówimy o efekcie końcowym, ciągle pojawia się słowo "solidny". Niestety i stety – to najlepsze co można powiedzieć o "SS-GB", stylowej opowieści o detektywie z Londynu, który lawiruje pomiędzy nazistami i ruchem oporu w okupowanej Wielkiej Brytanii. Oparty na książce Lena Deightona serial opowiada historię alternatywną pt. co by było, gdyby Niemcy wygrali Bitwę o Anglię.
I niestety nie czyni tego w szczególnie zaskakujący sposób. Sam Riley wciela się w Douglasa Archera (Sam Riley), detektywa ze Scotland Yardu, który nosi kapelusz, płaszcz z wysoko postawionym kołnierzem i ciągle porusza się po różnego rodzaju mrocznych strefach. Zarówno sprawa kryminalna, którą rozwiązuje, jak i jego dylematy moralne, to rzeczy, które już widzieliśmy na różnego rodzaju ekranach wielokrotnie. Po trzech odcinkach możemy już chyba powiedzieć, że "SS-GB" korzysta ze schematów i za wiele od siebie nie dodaje. To samo tyczy się romansowania z dwiema pięknymi paniami na zmianę (Maeve Dermody i Kate Bosworth), czy postaci nazistów, którzy są przesiąknięci złem jak sam diabeł, ale niewystarczająco wyraziści, żebym po trzech odcinkach ich rozróżniała.
Wizualnie "SS-GB" to kino noir pełną gębą, a specyficzne dodatki w rodzaju wiszących wszędzie flag ze swastykami czy zrujnowanego Pałacu Buckingham nie wystarczą, by całość sprawiała wrażenie wyjątkowej. Tak naprawdę oglądamy kolejny kryminał w stylu noir, z detektywem podobnym do tych, których już znaliśmy, i nazistami wyjętymi prosto z któregokolwiek filmu o wojnie. I ogląda się to wszystko całkiem dobrze, jak wszystkie dramaty kostiumowe BBC, ale świeżości i odkrywczości musicie poszukać gdzie indziej. [Marta Wawrzyn]
"Wielkie kłamstewka"
Miał być hit i jest hit. Gwiazdorsko obsadzona ekranizacja powieści Liane Moriarty to wręcz piekielnie dobry serial, który wciąga od samego początku, a z każdą kolejną minutą rośnie w oczach. A to wszystko w pozornie banalnej historii trójki matek z Monterey w Kalifornii.
Madeline (Reese Witherspoon), Celeste (Nicole Kidman) i Jane (Shailene Woodley) to zupełnie różne kobiety, które połączył prosty fakt: wszystkie mają dzieci rozpoczynające właśnie naukę w miejscowej szkole. Jest też drugi punkt wspólny. Otóż, jak dowiadujemy się na samym początku serialu, podczas imprezy charytatywnej doszło do morderstwa. Nie wiemy jednak, ani kto zginął, ani co dokładnie się stało. Jasne jest tylko jedno: historie trójki bohaterek są z tym wszystkim w jakiś sposób powiązane.
"Wielkie kłamstewka" niby nie robią niczego nadzwyczajnego – ileż widzieliśmy już podobnych obyczajowych historii z twistem? W serialu HBO nie ma jednak mowy o nudnych schematach, bo nawet najbardziej ograne wątki otrzymują tu kolejne życie.
Obserwowanie, jak na pierwszy rzut oka perfekcyjna codzienność bohaterek pełna jest rys, głęboko skrywanych pretensji, wstydliwych tajemnic i zwyczajnych kłamstw, to zajęcie wprost fascynujące. Scenariusz stopniowo odkrywa przed nami wszystkie swoje zawiłości, wplątując nas w sieć tak gęstą, że trudno się z niej wyrwać jeszcze na długo po seansie. To co, macie już swoje typy na temat tego, co wydarzyło się feralnej nocy w Monterey? [Mateusz Piesowicz]
"The Good Fight"
"Żona idealna" bez żony idealnej? Czemu nie! "The Good Fight" to spin-off popularnego serialu prawniczo-politycznego, który chwaliliśmy na Serialowej odkąd pamiętamy. I wszystko wskazuje na to, że jego nową odsłonę – trochę bardziej kablówkową, bo pokazywaną w serwisie VoD CBS All Access – też będziemy chwalić. Michelle i Robert Kingowie znów bawią się zabawkami, które naprawdę lubią, i znów wychodzi im to nieźle.
Wszystko zaczyna się od kolejnego przetasowania, rok po finale "Żony idealnej". Nie wiemy, co się dzieje z Alicią Florrick, a cała akcja teraz kręci się wokół Diane Lockhart (Christine Baranski), która musi walczyć od nowa o swoje i ratować swoją chrześnicę, Maię Rindell (Rose Leslie), po tym jak obie tracą pieniądze i dobre imię. "The Good Fight" wprowadza do gry rodzinę Rindellów i przede wszystkim właśnie Maię, młodą prawniczkę, która z jednej strony ma bardzo dużo problemów związanych ze skandalem finansowym jej ojca, a z drugiej, nieźle odnajduje się w tej codziennej chaotycznej bieganinie, tak dobrze znanej z "Żony idealnej".
Kingowie nie robią tak naprawdę niczego odkrywczego, ale dzięki temu, że mamy nową kancelarię i nowe twarze, serial prezentuje się całkiem świeżo. Diane to zdecydowanie bohaterka, która zasługiwała na własny serial, ale równie dobrze wypadają w nowej odsłonie Lucca Quinn (Cush Jumbo) i Marissa Gold (Sarah Steele). To samo można powiedzieć o właścicielach serialowej kancelarii, granych przez Delroya Lindo i Ericę Tazel. Aktorzy zostali dobrze dobrani, scenariusz jak zwykle daje radę, a w całości jest jakaś myśl.
"The Good Fight" nie jest serialem szczególnie oryginalnym, ale ma wystarczająco dużo świeżości, byśmy chcieli go oglądać. Kingowie zachowali ton i ducha "Żony idealnej", tworząc nowe postacie i nowe historie. Czy to wystarczy, żeby serial przetrwał kilka lat, zobaczymy. Na razie możemy bez większej przesady powiedzieć, że to jedna z najlepszych nowości lutego. [Marta Wawrzyn]
"The Blacklist: Redemption"
Spin-off "Czarnej listy" zadebiutował odcinkiem tak wypełnionym akcją, iż prawie udało się zamaskować, że jest nudnawy. Ale "The Blacklist: Redemption" ma jedną mocną stronę – to rewelacyjnie wyglądająca Famke Janssen, grająca niejednoznaczną moralnie postać szefowej firmy, którą rządy wynajmują do brudnej roboty. Równocześnie Susan Hargrave jest matką Toma Keena (wypadający lepiej niż w "The Blacklist" Ryan Eggold), z czego nie zdaje sobie sprawy.
Pomijając jednak odtwórczynię jednej z głównych ról, "The Blacklist: Redemption" nie wygląda na serial, który miałby w sobie cokolwiek świeżego czy sensownego. Zwroty akcji są dość absurdalne, a zestawienia postaci klasyczne i zgodne ze wszelkimi schematami utartymi już w czasach kina niemego. Sama Famke Janssen to trochę to za mało, by przekonać widzów do serialu, który wyrósł z "Czarnej listy", też ciągniętej za uszy przez kilka sezonów przez Jamesa Spadera.
Niemniej "The Blacklist: Redemption" może się sprawdzić jako propozycja dla tych, którzy lubią na ekranie zobaczyć gadżety, trochę strzelaniny i szybkiej akcji. Osobiście wolę jednak oryginał od spin-offa. Chociaż… Famke Janssen! [Andrzej Mandel]
"Patriot"
Serial Amazona, o którego istnieniu zapewne mało kto wiedział, a szkoda, bo choć nie brak w nim wad, to i tak jest o niebo lepszy od większości premier telewizji ogólnodostępnych. "Patriot" to bardzo specyficzna mieszanka szpiegowskiego dramatu, którego nie powstydziłby się sam John le Carré, z oderwaną od rzeczywistości, miejscami całkiem abstrakcyjną i czarną jak smoła komedią pomyłek.
Główny bohater, John Tavner (Michael Dorman) to agent amerykańskiego wywiadu działający pod nieoficjalną przykrywką w… firmie zajmującej się produkcją rur dla przemysłu naftowego. Dziwne? Tylko pozornie, bo rzeczona firma ma właśnie okazję na zapewnienie sobie kontraktu w Iranie, co pozwoliłoby Johnowi dostać się tam bez wzbudzania podejrzeń. A trzeba to zrobić jak najszybciej, by zapobiec uzbrojeniu się azjatyckiego państwa w broń jądrową.
Fabuła "Patriot" to jedna z bardziej skomplikowanych i pokręconych historii, jakie ostatnio widziałem. Jej zarys w minimalnym stopniu nie oddaje szaleństw, jakie wyprawiają się na ekranie – ma to bez wątpienia swój urok, bo twórca, Steve Conrad ("W pogoni za szczęściem", "Sekretne życie Waltera Mitty"), wyraźnie sięga po wzorce choćby do Wesa Andersona czy braci Coen, ale powoduje też spore problemy z wciągnięciem się w tę opowieść.
Dość długi, niemal dziesięciogodzinny serial potrafi sprawić sporo radości (szpieg piszący folkowe piosenki o swoich misjach to wszak nie jest często spotykany widok, a to tylko wierzchołek góry lodowej), ale nie da się ukryć, że wymaga przy tym dużej cierpliwości i odrobiny samozaparcia. Nie jest najgorzej, ale zdecydowanie mogłoby być znacznie lepiej. [Mateusz Piesowicz]
"Taken"
Kolejna w tym miesiącu (po "Training Day") serialowa wersja popularnego filmu i kolejny strzał w kolano. "Taken" to prequel "Uprowadzonej", francuskiego przeboju kina akcji z Liamem Neesonem w roli ojca, który masakruje zastępy terrorystów, by uwolnić porwaną córkę. Film był rozrywką z gatunku bardzo mało wyszukanych, ale bez dwóch zdań spełniał swoją rolę. O serialu nijak nie można tego powiedzieć.
Zaczynając od prostego faktu, że w produkcji o nazwie "Taken" nikt nie zostaje porwany, a kończąc na kompletnie nijakim głównym bohaterze, serial NBC jest prawdziwą kopalnią złych decyzji, banalnych rozwiązań i tandetnych sztuczek. Grający główną rolę byłego żołnierza Bryana Millsa, Clive Standen, poza wyglądem upoważniającym go do grania młodszej wersji Liama Neesona, nie ma do zaoferowania kompletnie niczego. Biega, strzela, bije, ucieka, goni i wygłasza bezsensowne zdania przez mocno zaciśnięte usta.
Gdzieś w tle są jacyś przestępcy, super-hiper-tajna jednostka CIA i stara, dobra zemsta. Nie ma tylko emocji, które pozwoliłyby przeżyć 40 minut bez walki ze snem i sensu, który z przerażenia schował się pewnie w jakimś ciemnym kącie. Albo po prostu zwinął w kłębek i usnął. Absolutnie by mnie to nie zdziwiło. [Mateusz Piesowicz]
"When We Rise"
Wyprodukowany przez ABC miniserial autorstwa Dustina Lance'a Blacka (scenarzysta "Obywatela Milka"), który w czterech częściach wyreżyserowanych przez samego Blacka, a także Gusa Van Santa, Dee Rees i Thomasa Schlamme'a, opowiada o narodzinach i rozwoju ruchów walki o prawa LGBT.
Historia, która obejmuje ponad cztery dekady (rozpoczyna się niedługo po zamieszkach w Stonewall w 1969 roku), kręci się wokół prawdziwych postaci – Cleve'a Jonesa, Romy Guy i Kena Jonesa, których życiowe turbulencje posłużyły twórcom za nośnik dużej opowieści ilustrującej wszystkie ważniejsze punkty w historii uzyskiwania praw obywatelskich przez osoby homoseksualne. Brzmi to wszystko dość poważnie i rzeczywiście, "When We Rise" bywa zanadto edukacyjne, zapominając o towarzyszących sprawie emocjach, ale w gruncie rzeczy broni się jako solidna telewizyjna robota z paroma zapadającymi w pamięć momentami.
Recenzję całości jeszcze u nas przeczytacie, ale już teraz warto zauważyć, jak rewelacyjną obsadą może się pochwalić serial. W mniejszych i większych rolach pojawiają się tu m.in. Guy Pearce, Mary-Louise Parker, Rachel Griffiths, Michael Kenneth Williams, Whoopi Goldberg, Carrie Preston, Denis O'Hare czy Kevin McHale, a wcale nie gorzej wypadają młodzi, mniej znani aktorzy. [Mateusz Piesowicz]