Wycieczki bardziej i mniej zwykłe. Co wydarzyło się w 4. odcinku "Legionu"?
Mateusz Piesowicz
2 marca 2017, 23:00
"Legion" (Fot. FX)
Wiecie doskonale, że "Legion" nie jest zwykłym serialem. Nic, co widzieliśmy do tej pory, nie mogło nas jednak przygotować na szaleństwa, jakie zafundował nam jego czwarty odcinek. Spoilery!
Wiecie doskonale, że "Legion" nie jest zwykłym serialem. Nic, co widzieliśmy do tej pory, nie mogło nas jednak przygotować na szaleństwa, jakie zafundował nam jego czwarty odcinek. Spoilery!
Jesteśmy już na półmetku sezonu, więc teoretycznie powinniśmy zdążyć się przyzwyczaić do tego, że serial Noah Hawleya podąża sobie tylko znanymi ścieżkami. Trudno jednak było nie poczuć się co najmniej dziwnie, gdy zamiast Davida Hallera i jego towarzyszy w kolejnej odsłonie "Legionu" przywitał nas mężczyzna o twarzy Jemaine'a Clementa ("Flight of the Conchords"), najwyraźniej chcąc nam opowiedzieć historię o puchatym króliczku, który podszedł za blisko oceanu. Co ciekawe, nieznajomy mówił głosem zaskakująco podobnym do tego, wydobywającego się z niezwykłego ekspresu do kawy pani Bird. Ach, no i wygląda na to, że człowiek, o którym mowa, jest zamknięty w ogromnej kostce lodu zawieszonej w niezidentyfikowanej przestrzeni. A to wszystko w zaledwie trzech minutach.
Czwarty odcinek "Legionu", wyreżyserowany przez Larysę Kondracki (wcześniej pracowała m.in. przy "Better Call Saul" i "Halt and Catch Fire"), to niespełna godzina tak odjechanej telewizji, że jego poprzednicy wydają się przy tym nudną, klasyczną rozrywką. Jak przy tym kompletnym szaleństwie udało się zachować spójność i sens (!), jest dla mnie wręcz nie do pomyślenia, a jednak stało się. Tak, obejrzałem odcinek, którego część rozgrywała się na płaszczyźnie astralnej i nie dość że jestem nim bez reszty zachwycony, to jeszcze podziwiam jego wewnętrzną logikę. Pomyślałbym, że w tym momencie widziałem już wszystko, ale przecież przed nami jeszcze druga połowa sezonu.
Zanim jednak do niej przejdziemy, wróćmy do naszego bohatera. Ten bowiem nie ma się za dobrze, choć w gruncie rzeczy nic mu nie dolega. Tak niecodzienny stan to zasługa wycieczki po wspomnieniach, jaką zafundowali mu poprzednio jego przyjaciele – nadal niewybudzony ze śpiączki David utknął w nieokreślonej przestrzeni, w której nie jest jednak jedynym gościem. Towarzyszy mu wspomniany już mężczyzna, okazujący się nikim innym, jak tylko Oliverem, mężem Melanie Bird. Różnica polega na tym, iż jego stan jest na tyle permanentny, że w prawdziwym świecie jest zamrożony i zamknięty w przedpotopowym akwalungu. Najwyraźniej nie przeszkadza mu to jednak słuchać agresywnego jazzu i tworzyć wokół siebie stylowych przestrzeni. Niczym nieograniczony hipis uwięziony w wymiarze astralnym? New Age pełną gębą.
Przy tym wszystkim reszta odcinka wydawała się całkiem normalna, przynajmniej jak na tutejsze standardy. Ot, Syd, Kerry i Ptonomy wybrali się na misję uzupełnienia luk z przeszłości Davida, co szybko sprowadziło ich, a zwłaszcza biedną pannę Barrett, na drogę zwątpienia w to, kim naprawdę jest ich nowy przyjaciel. Czy to coś w głowie Davida nie pozwalało mu ujawnić całej prawdy, czy może jednak on sam? Ile rzeczy tak naprawdę znajduje się poza jego kontrolą? Wątpliwości się mnożyły, a ze spotkań z byłą dziewczyną, Philly (Ellie Araiza), i psychiatrą Hallera wyłaniał się coraz gorszy obraz.
Na szczęście możemy odetchnąć z ulgą, to tylko pułapka! Widząc, jak doktor Poole (Scott Lawrence) zamienia się w Oko (Mackenzie Gray), wskoczyliśmy na chwilę w buty niemal klasycznej przygody, dostając kolejne potwierdzenie, że Noah Hawley czuje się w różnych gatunkach jak ryba w wodzie. Była więc i szalona ucieczka, i efektowna walka, i ratunek, gdy wszystko wydawało się stracone. Bez dramatycznego zakończenia też nie mogło się obejść. A jak ładnie przy tym wszystko powskakiwało na swoje miejsca! Oczywiście zostaliśmy przy okazji zrobieni w konia, ale to naprawdę miłe uczucie, gdy coś w telewizji potrafi mnie jeszcze zaskoczyć.
Gorzej czuć się z tym musiał David, którego niestety również nikt nie uprzedził, że w tym świecie nic nie jest takie, jakim się wydaje. Usprawiedliwiłbym go jednak, wszak miał pełne prawo nie skojarzyć, że jego dziewczyna chwilowo wygląda jak złowrogi typ w blond lokach. Może się zdarzyć najlepszym. A już zwłaszcza komuś, kto jest przekonany, że w dzieciństwie miał psa (nie miał), a jego przyjaciółka to drobna brunetka o imieniu Lenny (pudło, to obleśny facet zwany Benny). Przy tym fakt, że David w jakiś sposób wyrwał się z ponoć niemożliwego do opuszczenia wymiaru i trafił dokładnie tam, gdzie chciał, wydaje się kompletnie pozbawiony znaczenia.
Chciałbym w tym miejscu wysnuć jakąś genialną teorię, która wyjaśniłaby wszystko, co zdarzyło się w tym odcinku, ale jedyne, co czuję, to kompletne oszołomienie. Co? Gdzie? Jak? Kiedy? Nie mam bladego pojęcia, co planuje Noah Hawley i nie podejmuję się zgadywać. Wiem tylko tyle, że podoba mi się to wszystko coraz bardziej. "Legion" jednocześnie fascynuje, wciąga i przeraża, bo nie wiem jak Was, ale mnie przeszedł dreszcz, gdy zobaczyłem, jak ramię Davida oplata obrzydliwa ręka, a zza jego pleców wyłania się dobrze nam znana postać. Czy Lenny to Benny? Czy Benny istniał naprawdę, a Lenny to wymysł Davida? Jeśli tak, to kogo Syd umieściła w ścianie psychiatryka w pierwszym odcinku? A może to wszystko wymysł tej części umysłu bohatera, którą kontroluje Diabeł o żółtych oczach?
Przypuszczam, że Hawley musi mieć w tym momencie nieziemską uciechę, obserwując wysiłki bezradnych recenzentów, którzy próbują w jakikolwiek sposób okiełznać efekt pracy jego szalonej wyobraźni. Nie potrafię się jednak na niego wściekać, bo nic nie może się równać temu momentowi, gdy już wydaje ci się, że jesteś o krok od poznania prawdy, a ta nie tylko się wymyka, ale zaraz potem robi jeszcze radosnego fikołka i śmieje ci się prosto w twarz. "Legion" robi to od samego początku, uparcie nie chcąc zmieścić się w żadnych standardowych ramach, czym z całą pewnością zraża do siebie coraz więcej widzów. Ci którzy zostają, kochają go już jednak prawdopodobnie bez opamiętania – mówię to na swoim przykładzie.
Wspominanie o technicznej doskonałości przy takim serialu jest oczywistością z gatunku tych najbardziej oczywistych, ale co robić, gdy twórcy serwują nam takie cuda, jak montaż walczącej Kerry, tańczącego z miotłą Cary'ego i samotnie "imprezującego" Olivera? Jak się nie zachwycać niesamowitą konstrukcją płaszczyzny astralnej (ta drabina!) i latarnią morską, która wygląda na wyciągniętą z zupełnie innej bajki? A nie wolno zapomnieć przecież o ciągłych zmianach formatu ekranu, gdy tylko wkraczamy w sferę wyobraźni (albo wspomnień, albo jedno i drugie). No i jeszcze raz wspominana już swoboda, z jaką "Legion" przeskakuje miedzy gatunkami – ależ cudownie baśniowa była opowieść o Carym i Kerry!
Coraz trudniej jest mi ubrać w słowa zachwyt nad kolejnymi odcinkami serialu Noah Hawleya, bo ten nie tylko nie przestaje mnie bez przerwy zaskakiwać, ale dorzuca nowe elementy do tych, które zdążyliśmy już zobaczyć. Połowa odcinka praktycznie bez Davida? Proszę bardzo. Rozdzielenie jego i Syd, najbardziej uroczej pary na świecie? Żaden problem, znajdziemy zastępstwo. "Legion" wydaje się nie znać ograniczeń. To serial, któremu pod żadnym pozorem nie można ufać, bo nie sposób stwierdzić, czy akurat opowiada nam historię mającą wzbudzić w nas empatię, czy może jednak strach, a może jedno i drugie. "Odkryć, co było prawdziwe" – tak określa cel swojej misji Syd, a ja mogę się pod tym podpisać i zadać tylko jedno, dodatkowe pytanie. Jak to do licha zrobić?