Zabite emocje. Recenzujemy "Taken", serialowy prequel "Uprowadzonej"
Mateusz Piesowicz
1 marca 2017, 20:32
"Taken" (Fot. NBC)
Spodziewaliście się, że serialowa wersja przeboju kina akcji z Liamem Neesonem w roli głównej jednak może się udać? Jeśli tak, to ta recenzja będzie dla Was szokująca. Spoilery.
Spodziewaliście się, że serialowa wersja przeboju kina akcji z Liamem Neesonem w roli głównej jednak może się udać? Jeśli tak, to ta recenzja będzie dla Was szokująca. Spoilery.
Robić "Uprowadzoną" bez Liama Neesona, to pomysł mniej więcej tak genialny, jak nowe "24" bez Kiefera Sutherlanda. Właściwie to nawet gorszy, bo tam przynajmniej pierwowzór miał do zaoferowania coś jeszcze poza głównym bohaterem. W przypadku francuskiego akcyjniaka sprzed niemal dziesięciu lat zalety zaczynały się i kończyły na idealnie dobranym do roli Irlandczyku, który zaskakująco dobrze sprawdził się w banalnie prostym schemacie. W serialowym "Taken", które zafundowało nam NBC rękami Alexandra Cary'ego ("Homeland"), nie dość że brakuje Neesona, to jeszcze historia pozbyła się resztek sensu.
Zacznijmy może od tego, że w produkcji, która porwanie ma właściwie wpisane w swój byt (i tytuł), nikt nikogo nie porywa. Jasne, że chodzi o żerowanie na popularnym tytule, ale litości, przecież to automatycznie ustawia cały serial jako niezamierzoną parodię. A im dłużej oglądałem pierwszy odcinek, tym bardziej wrażenie śmieszności się pogłębiało. Oto bowiem zaczynamy w pociągu, którym podróżują były żołnierz Bryan Mills (Clive Standen) ze swoją młodszą siostrą, Cali (Celeste Desjardins). I nagle bum, terroryści! Bryan oczywiście wiedział, że terroryści to terroryści, prawdopodobnie jeszcze zanim oni sami się tego domyślili, co prowadzi do… drugiego bum! Strzelanie, wrzaski, rzucanie się po podłodze, przerażeni cywile! Nasz bohater oczywiście wychodzi ze starcia zwycięsko, ale… trzecie bum! Jego siostra ma już mniej szczęścia.
Dziewczyna nie została jednak, jak nakazywałby rozsądek, porwana, a uśmiercona. Cała sprawa dotyczy rzecz jasna Bryana i, jakże oryginalnie, barona narkotykowego, który poprzysiągł mu zemstę. Gdzieś w tle jest jeszcze śledząca całe to pobojowisko związana z CIA agencja bezpieczeństwa (najwyraźniej tak tajna, że ma siedzibę w piwnicy), której szefowa (Jennifer Beals) szybko dostrzega, że umiejętności Millsa mogą być przydatne. I tak drodzy państwo powstaje nudny procedural, w którego szczegóły nie ma najmniejszego sensu się wgłębiać, bo są równie nieistotne jak w każdym podobnym przypadku.
Wystarczy powiedzieć, że serial jest prequelem filmu (choć akcja jest osadzona współcześnie, więc powiązanie to całkiem umowne i pozbawione znaczenia), a celem twórców było przedstawienie, jak Bryan Mills nabył umiejętności, które mogliśmy podziwiać na dużym ekranie. Dodana do tego żenująco licha fabuła służy za naprawdę mierny pretekst ku pokazaniu szeregu scen akcji, spływających po nas jak woda po kaczce. Próby zaangażowania emocjonalnego, jak śmierć siostry, czy późniejsze wyjaśnienie jej okoliczności budzą wręcz politowanie i sprawiają wrażenie, jakby twórca pierwszy raz w życiu otrzymał zadanie napisania czegoś głębszego. Już nawet mniejsza z tym, w końcu wiadomo, o co chodzi w takich produkcjach – niestety strzelaniny, pościgi, bijatyki i tortury wypadają tu po prostu nijako.
"Taken" przez cały odcinek nie miało ani jednego momentu, który zapadłby mi w pamięć, czy takiego, przy którym czułbym chociaż, że nie tracę czasu. Trudno uznać filmową "Uprowadzoną" za dzieło wybitne, ale w porównaniu do swojego serialowego kuzyna wypada nieporównywalnie lepiej. Ten właściwie nawet nie udaje, że zaczerpnął z pierwowzoru cokolwiek poza tytułem. Wyprodukowana przez Luca Bessona (pojawia się również wśród producentów "Taken") seria została ograbiona ze wszystkiego, co czyniło ją bezmyślną, aczkolwiek przyjemną rozrywką. Wtłoczona w proceduralne tryby historia nie ma absolutnie nic do zaoferowania, wliczając w to Clive'a Standena w głównej roli.
Rozumiem, że miał on wyjątkowo niewdzięczną rolę, bo wejść w buty Liama Neesona pewnie nigdy nie jest łatwo. A zrobić to w przypadku bohatera tak mocno związanego z aktorem, że raczej mało kto kojarzył jego prawdziwe imię (wiadomo przecież, że "Uprowadzona" to ten film, w którym Liam Neeson ściga porywaczy swojej córki), to już prawdziwe mission impossible. Bryan Mills nie jest w najmniejszym nawet stopniu postacią, która dała się z czegokolwiek zapamiętać – ożył na ekranie tylko dzięki wyrazistej kreacji aktorskiej. A z tej Standen ma jedynie słuszny wzrost i wygląd upoważniający do bycia młodszą wersję Neesona. Cała reszta go dyskwalifikuje, bo wydaje się, że nawet kłoda wzbudza niekiedy żywsze uczucia. A jeśli chcecie wiedzieć, jak kończy się robienie serialu akcji z nijakim głównym bohaterem, to odsyłam do recenzji "24: Dziedzictwo".
Ogromną naiwnością było oczekiwać, że akurat "Taken" będzie jednym z pozytywnych przykładów przeniesienia filmowego pomysłu na mały ekran, ale bezsens powstania tej produkcji, jaki wyłania się po obejrzeniu premierowego odcinka, jest wręcz porażający. Dopasowany do ograniczeń telewizji ogólnodostępnej (zapomnijcie o realistycznej przemocy i wulgaryzmach), a przez to pozbawiony pospolitych atrakcji oryginału serial to bezbrzeżna nuda, jaką widzieliśmy dziesiątki razy i z pewnością zobaczymy ponownie. W moim przypadku będzie to już jednak inny serial.