Szpieg, który mnie nudził — recenzja "Patriot", ekscentrycznej komedii pomyłek od Amazona
Mateusz Piesowicz
27 lutego 2017, 19:24
"Patriot" (Fot. Amazon)
Szpiedzy na ekranie to tak ograny temat, że nie dziwią próby podejścia do niego w oryginalny sposób. Twórcom "Patriot" ewidentnie przyświecało takie założenie, ale coś po drodze nie wypaliło.
Szpiedzy na ekranie to tak ograny temat, że nie dziwią próby podejścia do niego w oryginalny sposób. Twórcom "Patriot" ewidentnie przyświecało takie założenie, ale coś po drodze nie wypaliło.
Specyficzną technikę promocji (a właściwie jej braku) stosuje Amazon przy okazji premier swoich nowych produkcji. Najpierw mało kto wiedział o istnieniu "Sneaky Pete'a", a teraz podobny los spotyka "Patriot" – 10-odcinkowy komediodramat, który zadebiutował na platformie w zeszłym tygodniu. Te dwa seriale łączy zresztą nie tylko fakt ignorowania ich przez większość widzów, ale również podejście twórców, którzy postawili na zabawę schematami, chcąc nam dostarczyć bezpretensjonalną, ale niegłupią rozrywkę. O ile jednak "Sneaky Pete" robi to w naprawdę dobrym stylu, o tyle "Patriot" już nie do końca.
Zacznijmy jednak od podstaw, bo te w przypadku serialu autorstwa Steve'a Conrada (scenarzysta m.in. filmów "W pogoni za szczęściem" oraz "Sekretne życie Waltera Mitty") są dość skomplikowane. Na tyle, że trudno jednoznacznie określić jego przynależność gatunkową, bo wymyka się on nawet tak szerokiemu pojęciu, jakim jest komediodramat, skręcając w rejony zarezerwowane raczej dla absurdalnych komedii pomyłek. W takich okolicznościach nie może więc być mowy o zwykłej historii i rzeczywiście, połapanie się w fabularnych meandrach "Patriot" sprawiało mi początkowo pewien problem.
Mamy tu bowiem do czynienia z opowieścią szpiegowską, w której główną rolę odgrywa niejaki John Tavner (gra go Michael Dorman, Nowozelandczyk znany głównie z występów w australijskich produkcjach), agent amerykańskiego wywiadu cierpiący na rodzaj stresu pourazowego po tym, jak jedna z misji miała dla niego fatalne skutki. By odpocząć i wylizać rany, został ulokowany w Amsterdamie, gdzie leczył depresję trawką i pisaniem folkowych piosenek, ale tę błogą egzystencję przerwało mu kolejne wezwanie. Tym razem do Milwaukee, w którym to miał zostać ulokowany jako N.O.C. (Non-official Cover, przykrywka niegwarantująca pełnej państwowej ochrony) w firmie zajmującej się produkcją rur dla przemysłu naftowego. Nadążacie? To jeszcze nie koniec.
Wszystko dlatego, że rzeczona firma ma szansę na otrzymanie dużego kontraktu w Iranie, co pozwoliłoby Johnowi na dostanie się tam bez wzbudzania podejrzeń i zapobieżenie uzbrojeniu się azjatyckiego państwa w broń jądrową. Wcześniej jednak drogi prowadzą do… Luksemburga. Nie pytajcie czemu, bo już bardzo ogólny zarys było trudno przedstawić, a szczegóły tego zwariowanego scenariusza są praktycznie nie do wytłumaczenia. Tym bardziej że oczywiście nic tu nie idzie zgodnie z planem. A jakby jeszcze nie było wystarczająco trudno połapać się, o co w tym wszystkim chodzi, twórcy postanowili również zabawić się chronologią wydarzeń i swobodnie przeskakują pomiędzy główną akcją w 2012 roku, teraźniejszością i wstawkami z różnych innych okresów.
Nie mogę zarzucić, że serial nie stara się poprowadzić nas przez fabułę w jak najbardziej przystępny sposób, ale ta jest po prostu tak pogmatwana, że zorientowanie się w niej i tak zajmuje więcej czasu niż powinno. A to nie sprzyja poznaniu bohaterów tej opowieści, na czele z Johnem, którego działania i przydarzające mu się niebywałe historie obserwuje się całkiem beznamiętnie. Tylko w kilku pierwszych odcinkach zdarzyło mu wepchnąć kogoś pod samochód, wdać w bójkę z piątką brazylijskich zapaśników, nosić w plecaku człowieka i ukraść protezy weteranów wojennych, a jednak twórcy jakimś cudem potrafili sprawić, że pozostał kompletnie nijaką postacią.
Niestety to samo należy powiedzieć o całym serialu, który tak bardzo stara się odnaleźć własną ścieżkę, że kończy jako niezidentyfikowana mieszanka motywów wszelakich. Intryga rodem z powieści Johna le Carré wygląda, jakby ktoś ją ekranizujący naoglądał się za dużo filmów braci Coen i Wesa Andersona, po czym postanowił podkoloryzować je jeszcze lekko onirycznym klimatem. Brzmi to nawet zachęcająco i pewnie sam po przeczytaniu takiego zdania rzuciłbym się do oglądania, co z tego wyszło – sęk właśnie w tym, że poza natrętnym naśladownictwem, niewiele.
Nie da się traktować "Patriot" poważnie, bo za dużo w nim groteski i czystej kpiny. Hasła w stylu "Ameryka potrzebuje twojego moczu" są tu na porządku dziennym i bezsensem byłoby podchodzić do nich na serio. Trudno jednak również bezpretensjonalnie się przy nich bawić, gdy twórcom chwilami brakuje konsekwencji i potrafią zmienić tonację niemal o 180 stopni. W efekcie serial zatrzymuje się gdzieś pomiędzy totalną parodią szpiegowskiej historii, a wykrzywioną rzeczywistością à la "Fargo", wprowadzając widzów w konfuzję. Stawki, o jakie toczy się tu gra, są bardzo duże, a jednak ekran zapełniają przede wszystkim idioci mniejszego i większego kalibru. Pojawia się więc dysonans, przez który nie ma mowy ani o zaangażowaniu emocjonalnym, ani o czystej przyjemności obcowania z absurdem.
Nie oznacza to jednak, że "Patriot" jest eksperymentem kompletnie nieudanym. Widać, że twórca miał ambitny pomysł i w niektórych elementach udało mu się go naprawdę nieźle zrealizować. Powiedziałbym, że w swoich najlepszych chwilach to swego rodzaju "anty-bondowska" historia. Gdy tylko bawi się formą, żongluje schematami i zgrywa się ze stereotypowych motywów, potrafi wzbić się poziom wyżej. Praktycznie w każdym odcinku znajdziecie momenty warte uwagi oraz pomysły, na jakie nie wpadł nikt inny (smętne folkowe piosenki w detalach opisujące przebieg szpiegowskiej misji błyskawicznie podbiły moje serce), ale pomiędzy nimi straszą nudne zapychacze, sprawiające, że historia niemiłosiernie się wlecze i wymaga co najmniej anielskiej cierpliwości.
A co najgorsze, wcale jej nie wynagradza, mnożąc ekscentryczne wątki, które może i świadczą o bogatej wyobraźni twórców, ale raczej nie nadają się na coś, co miałoby przekonać do poświęcenia niemal dziesięciu godzin czasu przed ekranem. W tłumie przewijających się bohaterów ze świecą szukać kogoś naprawdę interesującego – większość to karykaturalne postaci pozbawione charakterów. Sporo miejsca poświęca się choćby bratu Johna, kongresmenowi Eddie'emu (Michael Chernus) oraz ich ojcu, Tomowi (Terry O'Quinn), szefowi wywiadu z Departamentu Stanu. Próżno jednak dopatrywać się w nich czegoś więcej, bo podobnie jak reszta, służą tylko zwiększeniu stężenia absurdu.
Nieco lepiej wypada niejaki Leslie Claret (Kurtwood Smith), partner Johna z pracy, który nie tylko nie pała sympatią do głównego bohatera, ale ma też za sobą ciekawą przeszłość. Takich jak on jest tu jednak za mało. Twórcy nie potrafią znaleźć równowagi pomiędzy opowiadaniem na serio, a zgrywą, skazując swoich bohaterów na role scenariuszowych manekinów. Oddział pań detektywów z wydziału zabójstw luksemburskiej policji, koledzy Johna z firmy, przeciwnicy na jakich trafia po drodze – to wszystko barwne i pomysłowe postaci, ale emocji, które pobudziłyby je do życia, nie ma w nich za grosz.
"Patriot" to sporo małych radości i udanych drobnostek, które nie składają się jednak na satysfakcjonującą całość. Serial wręcz prosi się o porządne cięcie na stole montażowym i mam wrażenie, że jakby skrócić poszczególne odcinki do około 30 minut, to czytalibyście teraz pełen zachwytu tekst, w którym zachęcałbym Was do zapoznania się z jedną z najdziwaczniejszych i najbardziej oryginalnych szpiegowskich historii, jakie kiedykolwiek widziałem. Zamiast tego przekonywałem sam siebie, by obejrzeć jeszcze jeden odcinek, bo a nuż to będzie właśnie ten, po którym zakocham się w tym serialu.
Do niczego takiego jednak nie doszło i choć chciałbym, by było inaczej, "Patriot" rozbudził mój apetyt, ale ostatecznie pozostawił ze sporych rozmiarów rozczarowaniem. Dobrze, że przynajmniej dodał do niego ładny soundtrack (Vashti Bunyan w czołówce!) i przyjemne, folkowe smęcenie Michaela Dormana. Na przyszłość poproszę jednak ewentualnie o płytę, nie kilka godzin serialu.