Coś się kończy, coś zaczyna. Recenzja "The Good Fight", spin-offu "Żony idealnej"
Mateusz Piesowicz
20 lutego 2017, 22:02
"The Good Fight" (Fot. CBS)
"Żony idealnej" już z nami nie ma, ale twórcy wyszli z założenia, że gdzie kończy się jedna historia, jest miejsce na kilka kolejnych. Całkiem słusznie, co udowadnia premiera spin-offu, "The Good Fight". Spoilery.
"Żony idealnej" już z nami nie ma, ale twórcy wyszli z założenia, że gdzie kończy się jedna historia, jest miejsce na kilka kolejnych. Całkiem słusznie, co udowadnia premiera spin-offu, "The Good Fight". Spoilery.
Od czasów pewnego policzka w Chicago minął rok, ale wydaje się, jakby było to co najmniej kilka lat – zmieniło się bowiem bardzo dużo, poczynając od faktu, że Alicia Florrick gdzieś zniknęła, a kończąc na tym, że nazwiska na ścianie w Lockhart/Gardner się rozmnożyły. Uspokajam jednak, nie będziecie musieli ich wszystkich spamiętywać, bo liczy się w gruncie rzeczy tylko pierwsze. Diane Lockhart (Christine Baranski) nadal jest z nami, choć wyraźnie widać, że nie podoba jej się nowa rzeczywistość. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że postanawia rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszcz… to znaczy do Prowansji.
Niestety dla niej, emerytura z dala od Trumpa nie wchodzi w najbliższym czasie w grę, bo los spłatał jej bardzo przykrego figla i wyczyścił konto ze wszystkich oszczędności. Podobnie jak wielu innych, Diane padła ofiarą piramidy finansowej, co w jej przypadku jest o tyle bardziej przykre, że stał za nią jej bliski przyjaciel, Henry Rindell (Paul Guilfoyle), którego córka Maia (Rose Leslie) jest nawet jej chrześnicą. Sprawa ma wprawdzie drugie dno i z pewnością będzie nam towarzyszyć przez jakiś czas (może i przez cały sezon, bo ten ma mieć tylko 10 odcinków) ale póki co fakty dla naszej bohaterki są nieciekawe – została właśnie dość obcesowo wyrzucona z własnej firmy, pozbawiona życiowych oszczędności, a jej bliski związek z Rindellem sprawia, że dla większości Chicago jest "trująca".
Choć podziwianie kunsztu Baranski, która nawet załamanie i płaszczenie się swojej bohaterki potrafi oddać z niespotykaną godnością, to czysta przyjemność, ten stan rzeczy nie mógł trwać zbyt długo. Diane trafia więc do jednej z konkurencyjnych kancelarii, zabierając przy okazji ze sobą wspomnianą już Maię, świeżo upieczoną prawniczkę. Lądowanie w nowym środowisku nie jest może szczególnie miękkie, ale z braku innych opcji, trzeba zacisnąć zęby i zostać zwykłym młodszym partnerem.
Po tym zajmującym sporą część pilotowego odcinka wprowadzeniu, jesteśmy już w domu, który zdążyliśmy tak dobrze poznać przez siedem sezonów "Żony idealnej". Fakt faktem, że zamieszkują go teraz nieco inni mieszkańcy, ale czy naprawdę robi to jakąś większą różnicę? Nie sądzę. O ile pierwszego serialu nie oglądaliście tylko dla perypetii państwa Florricków, to "The Good Fight" jest właśnie dla Was. A jeśli mieliście ich po dziurki w nosie, spodoba Wam się jeszcze bardziej. Bo nowa produkcja Michelle i Roberta Kingów (do których dołączył tu Phil Alden Robinson) to powtórka z rozrywki z nieco tylko innymi figurami w głównych rolach i paroma dodatkowymi elementami, których oryginałowi czasem bardzo brakowało.
Zacznijmy jednak od tych pierwszych, bo oprócz Diane mamy tu dwie inne silne kobiece postaci, na których opiera się fabuła. Maia to powiew świeżości i bohaterka, którą lubi się praktycznie od razu. Łatwo jej współczuć, bo obrywa rykoszetem za coś, na co nie miała żadnego wpływu, ale nie ma mowy o wzbudzaniu litości – to solidnie napisana, świetnie wpisująca się w tutejszy klimat postać, która może szybko wyrosnąć na jedną z naszych ulubienic. Rose Leslie także pasuje tu idealnie i sprawia, że nawet obowiązkowa porcja banałów towarzysząca wątkowi zbierającej frycowe młodej prawniczki wypada sympatycznie.
O ile jednak o pełnej wartości tej bohaterki przekonamy się dopiero z kolejnych odcinków, o tyle Lucca Quinn (Cush Jumbo) żadnego handicapu nie potrzebuje. Postać, którą zdążyliśmy polubić już w ostatnim sezonie "Żony idealnej", tutaj zostaje pozbawiona bagażu bycia powierniczką Alicii, co pozwala jej w pełni rozwinąć skrzydła. Nie skłamię, mówiąc, że to na rozwinięcie jej wątku czekam z największą niecierpliwością, bo widzę w nim największe pole do popisu – oby ożywiającej ekran pozytywną energią Jumbo było tu jak najwięcej.
Wspomniałem, że Lucca porzuciła bagaż w postaci Alicii Florrick i to samo można powiedzieć o całym serialu, który po rozstaniu ze swoją flagową bohaterką w pewien sposób odetchnął pełną piersią. Wprawdzie pada tu jej imię, ale twórcy wręcz ostentacyjnie nic z tym nie robią, jakby chcąc nam dać do zrozumienia, że to zamknięty rozdział. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiałem "Żonę idealną", ale tam wyraźnie wyczerpał się pewien schemat i serial potrzebował świeżej krwi. "The Good Fight" jest właśnie taką ożywczą transfuzją, bo bierze wszystko to, co było dobre w oryginale (także kilka charakterystycznych bohaterów drugiego planu) i uzupełnia to nowymi historiami i możliwościami.
Nie do przecenienia jest tu pozornie drobny szczegół, czyli przenosiny serialu z CBS-u do tamtejszej platformy streamingowej, CBS All Access. Pozwoliło to twórcom na nieco większą swobodę obyczajową (tak, są słowa na F!) oraz dodanie kilku drobiazgów, jak choćby czołówki z prawdziwego zdarzenia czy kilku minut więcej na odcinek. Mała rzecz, ale sprawia, iż możemy w pewnym sensie powiedzieć, że "Żona idealna" wreszcie trafiła tam, gdzie od dawna było jej miejsce – do kablówki.
A przy tym wszystkim ma do zaoferowania to samo, co zawsze. Wyraziste postaci (nowe nabytki, jak Adrian Boseman czy Barbara Kolstad wyglądają obiecująco), wciągające wątki osobiste i sprawy tygodnia z obowiązkowymi twistami, które o lata świetlne wyprzedzają proceduralną konkurencję. Kingowie nie odkryli Ameryki na nowo, w dalszym ciągu sięgając po chwyty, które świetnie działały poprzednio. Spodziewajcie się więc inteligentnie poruszanych kwestii ekonomicznych czy rasowych oraz obowiązkowych nawiązań do współczesności. Co do tych ostatnich, to wystarczył rzut oka na minę Diane z początku pierwszego odcinka, by wiedzieć, czego należy oczekiwać. Swoją drogą, psikus spłatany Kingom i zdrowemu rozsądkowi przez część Amerykanów wyszedł chyba serialowi na dobre – w obecnej sytuacji znacznie łatwiej pojąć powody, przez które Diane chciała dać sobie spokój z pracą.
Nie mogę powiedzieć, by "The Good Fight" było produkcją szalenie oryginalną, ale też wątpię, by ktokolwiek tego od niej oczekiwał. Miała być "Żona idealna bis" dla stęsknionych fanów i jest, ale ma w sobie tyle nowego, że o powtórce z rozrywki nie może być mowy. Tutejsza Diane Lockhart znacznie różni się od tej, którą już znaliśmy, a uczynienie z niej serca opowieści wydaje się strzałem w sam środek tarczy. Jeśli serial będzie się jej trzymał, a jednocześnie sensownie rozwijał historie pozostałych bohaterek (najwięcej obaw mam wobec rodzinnego wątku Mai, ale poczekajmy z osądzaniem), nie powinniśmy się martwić o jego jakość. Wiele bowiem wskazuje na to, że to właśnie "The Good Fight" będzie jedynym aktualnie emitowanym prawniczym proceduralem, który będziemy Wam z czystym sumieniem polecać.