Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
19 lutego 2017, 21:55
"Belle Epoque" (Fot. TVN)
W tym tygodniu obejrzeliśmy TVN-owskie "Belle Epoque" i długo nie zapomnimy tego doświadczenia. A hity dla odmiany idą do "Dziewczyn", "This Is Us", "Legionu", "Jane the Virgin" i nie tylko.
W tym tygodniu obejrzeliśmy TVN-owskie "Belle Epoque" i długo nie zapomnimy tego doświadczenia. A hity dla odmiany idą do "Dziewczyn", "This Is Us", "Legionu", "Jane the Virgin" i nie tylko.
HIT TYGODNIA: Luzacki Riz Ahmed w "Dziewczynach"
Choć z trzech nowych odcinków "Dziewczyn", które miałam okazję zobaczyć, "All I Ever Wanted" jest prawdopodobnie najsłabsze – a przynajmniej najbardziej nierówne – muszę przyznać, że niesamowicie mi się podobał Riz Ahmed w duecie z Leną Dunham. Chłopak z wielkimi oczami, którego do tej pory znałam jako oskarżonego o morderstwo muzułmanina z "Długiej nocy", tutaj pokazał, że potrafi też zagrać zupełnie inną postać. Jego Paul-Louis to luzacki koleś, który jeździ po świecie, uczy surfingu i uważa, że łatwiej jest kochać niż nienawidzić.
Jego relacja z Hanną trochę przypominała mi stare filmy Woody'ego Allena, gdzie dwoje ludzi o kompletnie przeciwstawnych poglądach na świat spotykało się, zaczynało ze sobą rozmawiać i wynikało z tego coś wartego uwagi. W tym przypadku mieliśmy sporo słodyczy, nutkę dziwności tudzież niezręczności i bezlitosne przypomnienie, że to tylko chwila przerwy, a nie rzeczywistość. Bo Hannah należy do innego świata, tego, w którym dobrze wiesz, czego twoi znajomi nienawidzą, ale nie tak łatwo stwierdzić, czy cokolwiek/kogokolwiek kochają.
Jasne, było to oparte na starych jak świat schematach, ale Riz Ahmed wypadł tak naturalnie w tym klimacie, że nie obraziłabym się, gdybyśmy zostali na plaży w Hamptons jeszcze dłużej (a zauważcie, że był to długi jak na "Dziewczyny" odcinek, bo aż 42-minutowy). "She's So High" śpiewane przy ognisku zgrabnie to wszystko zamknęło, ale wokalnie najlepiej wypadł sam Riz, który zaczął rapować w środku imprezy. Chętnie bym pooglądała w stałej roli w jakiejś komedii o życiu i całej reszcie – nie wiem, może "Master of None"? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Jane the Virgin" pozostaje sobą
Po tragedii sprzed tygodnia kolorowy światek "Jane the Virgin" po prostu musiał się zmienić. A może… wcale nie? Wybrano tę drugą opcję, choć oczywiście nutka nostalgii cały czas się przewijała i z pewnością nie można powiedzieć, że zapomniano o zmarłym bohaterze albo nie potraktowano go z szacunkiem. Sam widok Jane płaczącej tygodniami w ciemnym pokoju wystarczył, żeby złamać serce.
Całą resztę zaś rozwiązano całkiem zgrabnie – Jane musiała wrócić do stanu używalności, bo przecież ma dziecko. Rafael zapuścił brodę, bo przecież nie mógł pozostać na zawsze Kenem. Rogelio wciąż jest sobą i widzieliśmy go jak brał fałszywy ślub, bo czemu miałby tego nie robić. Kamizelka przetrwała kilka lat w ziemi, ale z jej właściciela zostały tylko kości – to też logiczne. Krótko mówiąc, dostaliśmy udany, przemyślany i porządnie zakręcony restart serialu, który zaczął ostatnio tracić parę.
I tak, oczywiście, macie prawo narzekać, że "Jane the Virgin" przeszła do porządku dziennego nad śmiercią jednego z głównych bohaterów i nie dała nam czasu, żebyśmy się wypłakali. Ja jednak przede wszystkim się cieszę, że serial pozostał kolorowy, słoneczny i absurdalny, a żałoba nie przysłania wszystkiego innego. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Summerland i inne dziwne miejsca, czyli podróże z "Legionem"
Drugi odcinek "Legionu" nieco zwolnił tempo w stosunku do premiery, ale w niczym nie stracił na jakości. To nadal absolutnie szalony serial, w którym niczego nie możemy być w stu procentach pewni, choć pewne rzeczy zostały trochę uporządkowane. Ot, choćby wspomnienia Davida, do których otrzymaliśmy bezpośredni dostęp za sprawą niejakiego Ptonomy'ego (Jeremie Harris).
Ten natomiast należy do wesołej gromadki pod wodzą Melanie Bird (Jean Smart), która – poza tym, że ewidentnie ma wobec Davida jakieś plany, których na razie nie zdradza – wydaje się znacznie lepszym rozwiązaniem niż dalszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Wszak jej kwatera, Summerland, to dobre miejsce i na romantyczne rozmowy na huśtawkach, i nieco inne sesje terapeutyczne niż zwykłe zwierzenia w gabinecie.
W ich trakcie odbyliśmy całkiem pouczające wycieczki po głowie naszego bohatera, jednak ich wymiar edukacyjny mocno umniejsza fakt, że najciekawsze fragmenty nadal spowija mgła tajemnicy. Tak to już widocznie bywa, gdy próbuje się grzebać w umyśle mutantów potężniejszych od ciebie. Oj, coś mi się wydaje, że pobyt Davida w Summerlandzie przyniesie nam i jego mieszkańcom jeszcze niejedną niespodziankę, przy których rezonans magnetyczny nagle materializujący się na podwórku będzie wydawał się błahostką. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Nietypowe oświadczyny w "Man Seeking Woman"
"Man Seeking Woman" zaskoczyło mnie w tym tygodniu, bo byłam przekonana, że Josh i Lucy prędzej czy później się rozstaną, a telewizja FX, jeśli będzie łaskawa, da nam spin-off, w którym panna Parker zostanie towarzyszką Indiany Jonesa, superszpiegiem albo kimś w tym stylu. A tu niespodzianka – Lucy co prawda zamieniła się na moment w Sherlocka, ale nie dlatego, że nudziła się z Joshem, tylko po to, by rozgryźć, kiedy on się jej wreszcie oświadczy. Uwielbiam minę Katie Findlay, kiedy oznajmiła: "Ta sprawa to nie jest moje największe wyzwanie". To było pomysłowe, urocze i tylko Watsona bardzo mi szkoda!
Uroczy i pomysłowy był zresztą cały odcinek "Bagel", który rozpoczął się od zaskakująco romantycznej sekwencji z seksem analnym w roli głównej, a skończył się czymś zupełnie innym. Tego nieszczęsnego seksu pewnie przez jakiś czas nie wyrzucę z głowy, także dlatego, że reakcja rodziców Lucy była absolutnie bezcenna. Ale tysiąc słodkich "małych" oświadczyn pod koniec odcinka też zrobiło sobie. Jedno nie ulega wątpliwości – "Man Seeking Woman" znów był w stanie przemienić największe banały w złoto.
Teraz tylko się zastanawiam, jakie będą dalsze losy serialu, skoro Josh się żeni. To chyba nie jest finałowy sezon, o którym nikt nam nie powiedział, że jest finałowy? Po oglądalności niestety trudno stwierdzić, bo mówimy tu o kolejnym świetnym serialu, którego nie ogląda prawie nikt – tak było dwa lata temu, rok temu i tak jest teraz. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Za dużo na jednego człowieka, czyli fantastyczny Sterling K. Brown w "This Is Us"
Tydzień temu "This Is Us" otrzymało od nas swój pierwszy kit, co na szczęście nie przerodziło się w stałą tendencję. Tym razem bowiem wracamy do normy, a serial NBC do pozytywnej części naszego zestawienia. Wszystko za sprawą wątku Randalla, a właściwie jednej konkretnej osoby – Sterlinga K. Browna – który w odcinku "Jack Pearson's Son" dał prawdziwy popis.
Wprawdzie już od jakiegoś czasu mogliśmy się domyślać, że jego bohater powoli zbliża się do granicy załamania nerwowego. Pojawienie się i kłopoty zdrowotne Williama, problemy w pracy, kłótnia z matką i tysiąc innych rzeczy stopniowo zbierały mu się na głowie, a znając jego kruchą psychikę, kwestią czasu było, kiedy dojdzie do tąpnięcia. Nie otrzymaliśmy jednak żadnego spektakularnego załamania, lecz drobne elementy składające się na obraz całości – kompletnie rozbitego, przygniecionego problemami człowieka.
Brawa należą się tu scenarzystom za sposób, w jaki do całej sytuacji doprowadzili, ale największe uznanie wędruje do Sterlinga K. Browna, który subtelnie, ale bardzo przekonująco przedstawił, jak idealnie poukładany Randall rozpada się na małe kawałeczki. Trzęsące się ręce, uroniona chyłkiem łza, zawieszony głos, przerywany oddech czy nieobecny wzrok to wszystko drobnostki, ale pokazujące, co potrafi zrobić świetny aktor bez rozdzierania szat i wrzasków.
A na koniec ten pozostający w pamięci obrazek z bezradnym Randallem w kącie swojego biura – jeśli to nie jest aktorski Mount Everest, to nie wiem, co mogłoby nim być. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Jughead rządzi w "Riverdale"
Po emisji 4. odcinka "Riverdale" przeczytałam w internetach, że to Jughead, a nie Archie, powinien być głównym bohaterem serialu. I rzeczywiście coś w tym jest. O ile KJ Apa nie pokazał nam do tej pory niczego szczególnego – lepiej od niego wypadają właściwie wszyscy – o tyle Cole Sprouse właśnie nam udowodnił, że jego bohater nie tylko jest fajnym narratorem, ale też ma pazur i potrafi być interesujący sam w sobie.
I nie chodzi już nawet o to, że to syn szefa lokalnego gangu motocyklowego, który nie miał domu, więc mieszkał w kinie. Jughead ma charakter, wydaje się zaskakująco dojrzałym nastolatkiem i świetnie wypada w relacjach z Betty, Veronicą i całą resztą. Ma w sobie "to coś" – czego nie można niestety powiedzieć o Archiem – i mam nadzieję, że twórcy serialu też to wiedzą.
Mały plusik także za popkulturowy tytuł odcinka – "Chapter Four: The Last Picture Show". Poproszę więcej takich nawiązań, a także Jugheada, motocyklistów i lekko outsiderskich klimatów. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Chip vs. Dale i Zach vs. Zach – czyli świetny "Baskets"
Najnowszy odcinek "Baskets", czyli "Fight", w dużej mierze polegał na tym, że Zach Galifianakis naparzał się z drugim Zachem Galifianakisem, a na koniec obaj panowie zaczęli ze sobą wreszcie normalnie rozmawiać, chyba po raz pierwszy w serialu. Walka, która rozpętała się w tym odcinku, to czysty, lekko surrealistyczny slapstick. Referować go tutaj nie ma sensu, dość powiedzieć, że było szalenie śmiesznie, nawet w tym momencie, kiedy zrobiło się lekko niesmacznie. Dale w kostiumie Chipa stanowił interesujący widok, a jeszcze ciekawiej zrobiło się, kiedy zobaczyliśmy – my i Chip – tatuaż "Dog Days are Over". To była cudna komediowa jazda bez żadnych hamulców.
Ale samo to by nie wystarczyło na hit. "Baskets" przyciągnął mój wzrok tak naprawdę w ostatnich minutach, kiedy zajrzał głębiej pod powierzchnię, zabrał nas z obydwoma braćmi na TEN most i pokazał, co za tym wszystkim stoi. W pewnym momencie chyba wszyscy mieliśmy takie miny, jak dwójka turystów, którzy zobaczyli dwóch identycznych facetów – jednego w kostiumie klauna, drugiego z chusteczką w rozwalonym nosie – ganiających za kotem i krzyczących "Ronald Reagan".
"Fight" było pełne wdzięcznych pomysłów komediowych i nie zaskoczyło mnie, że grający podwójną rolę Zach Galifianakis tak świetnie sobie radził w tym szaleństwie. Ale już szczera rozmowa z samym sobą to było coś więcej niż najbardziej nawet nietypowe zadanie komediowe. Wyszło super. "Baskets" w tym sezonie wreszcie rozwija skrzydła pod każdym względem. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Doubt" pokazuje, jak zmarnować świetną obsadę
Katherine Heigl, Steven Pasquale, Laverne Cox, Dreama Walker, Dulé Hill, Elliott Gould, Judith Light i jeszcze kilka innych znajomych twarzy. Co ich łączy? Wszyscy pojawili się, w większych i mniejszych rolach, w premierowym odcinku nowego serialu CBS, czyli "Doubt". Wszyscy również sprowokowali mnie do zadania pytania – jak można tak spektakularnie zmarnować równie duży aktorski potencjał?
"Doubt" to prawniczy procedural, który usilnie stara się nas przekonać, że z połączenia "Żony idealnej" z serialami Shondy Rhimes mogłoby wyniknąć coś dobrego. Nie dość że oczywiście mu się to nie udaje, to jeszcze ani jednej, ani drugim do pięt nie dorasta. O ile jeszcze bycie popłuczynami po "Żonie idealnej" mogłoby się zakończyć chociaż przyzwoitą produkcją, o tyle poziom niżej niż Shondaland? Tu już nie ma żadnej nadziei.
Naprawdę szkoda, bo wydaje się, że gdyby zestaw wykonawców wymienionych wyżej puścić samopas i kazać przez godzinę improwizować i tak wyszłoby z tego coś co najmniej dobrego. Niestety w przypadku "Doubt" musieli się oni podporządkować fatalnemu scenariuszowi, który łączy kiepską sprawę tygodnia z kompletnie pozbawionym chemii i sensu romansem między prawniczką Sadie Ellis (Heigl) i jej oskarżonym o morderstwo klientem (Pasquale). Cała reszta to zestaw prawniczych i życiowych banałów, szybko wypluwanych dialogów i sztampowych wątków nieciekawych postaci. Do tego jeszcze to koszmarnie wymuszone "luzackie" podejście, uch… [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Belle Epoque", czyli TVN udaje, że ma ambitny serial
Nie planowałam w ogóle oglądać "Belle Epoque" – zwiastuny były wystarczająco odstręczające – ale zostałam tyle razy zapytana o opinię na temat tego serialu, że w końcu musiałam się przemóc, przetrwać te 45 minut i jakąś opinię sobie wyrobić. Nie różni się ona szczególnie od opinii, które pewnie już czytaliście i w skrócie prezentuje się tak:
Mebli z Ikei trochę mi brakowało, ale jestem spokojniejsza, widząc że TVN w każdych okolicznościach potrafi zachować swój styl. #BelleEpoque
— Marta Wawrzyn (@pazurkiem) February 18, 2017
A jeśli naprawdę chcecie tracić jeszcze więcej czasu na czytanie, co kolejna osoba sądzi o tym, ekhem, polskim "Sherlocku", no to proszę bardzo. Przede wszystkim serial jest plastikowy. Porażająco wręcz sztuczny. Jaśniutki, śliczniutki i wymuskany. Realia epoki? A kogo to obchodzi, skoro to i tak tylko rozrywka. Z jakiegoś powodu najbardziej mnie bawił bielusieńki worek marynarski Pawła Małaszyńskiego, ale takie kwiatki były na każdym kroku i irytowały mnie, bo trudno skupić się na fabule, kiedy nie czujesz klimatu.
Na szczęście jednak i tak nie było na czym się skupiać. Całe pieniądze poszły na scenografię i kostiumy, ale już na scenarzystów – jak to w polskim serialu – zabrakło. Zaprezentowano więc szereg wyświechtanych banałów, które zna każdy, kto widział choć jeden serial kryminalny, i nie dodano zupełnie nic od siebie. Wielu widzów zauważyło, że punkt wyjściowy był dokładnie taki jak w "Tabu" i Małaszyński w cylindrze też jakby przypominał Hardy'ego, ale pamiętajcie, że "Belle Epoque" powstało, zanim "Tabu" miało premierę. Ja widzę przede wszystkim podobieństwa do "Ripper Street", przy czym skopiowano wszystko oprócz gęstej atmosfery.
Nie wciągnęła mnie ani prywatna historia głównego bohatera o podwójnym nazwisku (ach, jaki krakowski był kiedyś ten Kraków!), ani napisana na kolanie sprawa kryminalna. Dalej, jak rozumiem, będzie procedural, bo nie starczyło odwagi na nic więcej. Ekscytowanie się czymś tak banalnym byłoby naprawdę nie na miejscu, skoro Brytyjczycy takie seriale kręcą hurtowo, też bez gigantycznych budżetów, i jakoś potrafią przy tym za każdym razem potraktować widza z szacunkiem. Ale to nie wszystko – żenującego obrazu dopełniły okropne dialogi i drewniana gra Małaszyńskiego, który do roli takiego superpoważnego macho zupełnie nie pasuje.
Całość oglądało się jak parodię brytyjskich kryminałów kostiumowych. Brakowało lekkości, charakteru, finezji, a specyficzna TVN-owska estetyka denerwowała mnie w każdej minucie. To prawda, że kostiumy były ładne i kosztowne, a scenografia, hm, zadbana, ale wszystkiemu temu towarzyszyło tyle emocji, co na przeciętnym kazaniu. Nawet z muzyką nie wyszło – ktoś tu chyba widział "Peaky Blinders" i doszedł do wniosku, że fajnie będzie, jeśli bohaterowie będą maszerować w rytm współczesnych piosenek. Tyle że chyba nie miał czasu podejrzeć, jak dobrze to potrafią zmontować Brytyjczycy. Tutaj był to tylko kolejny irytujący element, który egzystował w oderwaniu od reszty. No nie tak to się robi. [Marta Wawrzyn]