Najbardziej romantyczne seriale – walentynkowy top 15
Redakcja
13 lutego 2017, 21:13
Melodramaty, telenowele, młodzieżowe opery mydlane, kultowe sitcomy, ale także nowe szalone komedie, pewien debiutujący serial Marvela i jeden genialny odcinek "Black Mirror". To wszystko i jeszcze więcej polecamy na walentynki!
Melodramaty, telenowele, młodzieżowe opery mydlane, kultowe sitcomy, ale także nowe szalone komedie, pewien debiutujący serial Marvela i jeden genialny odcinek "Black Mirror". To wszystko i jeszcze więcej polecamy na walentynki!
"Poldark"
Zaczynamy od oczywistej oczywistości: "Poldark" telewizji BBC to melodramat kostiumowy w najlepszym wydaniu. Rzecz się dzieje pod koniec XVIII wieku w przecudnej Kornwalii. Szlachetny, ale i temperamentny Ross Poldark (Aidan Turner) powraca z wojny w Ameryce do domu, by dowiedzieć się, że jego ojciec nie żyje, rodzinna posiadłość posiadła w ruinę, a ukochana Elizabeth (Heida Reed) zaręczyła się z jego kuzynem. Dzielny Ross jednak się nie poddaje, tylko zdejmuje koszulę i zabiera się do pracy, a łaskawy los szybko przynosi mu nagrodę w postaci prawdziwej miłości.
Nasz wspaniały szlachcic spotyka młodą wieśniaczkę Demelzę (Eleanor Tomlinson), która z brzydkiego kaczątka szybko wyrośnie na wspaniałego łabędzia i podbije jego serce (a przy okazji także serca widzów). Ross i Demelza to jedna z najpiękniejszych serialowych par – on doskonale wygląda z rozwianym włosem, ona prezentuje się wspaniale w zieleni, a kiedy są razem, iskry dosłownie latają w powietrzu.
Ponieważ jednak "Poldark" to melodramat, ich proste i szczęśliwe życie we dwoje ciągle coś przerywa – a to jakaś niespodziewana tragedia, a to nieporozumienie, a to ostra kłótnia, która ma daleko idące konsekwencje. Dość powiedzieć, że na przestrzeni dwóch sezonów trójkąt z Elizabeth wciąż był rozwijany, a zarówno Rossowi, jak i jego rudowłosej małżonce zdarzało się podejmować wątpliwe decyzje, które kończyły się burzami emocjonalnymi.
Romansów w "Poldarku" jest więcej, ale to Ross i Demelza cały czas zajmują należne im centralne miejsce najpiękniejszej serialowej pary. Aż trudno uwierzyć, że serial znajduje jeszcze czas na wątki społeczne, intrygi związane z prowadzoną przez Rossa kopalnią i perypetie innych bohaterów, włącznie z okolicznymi wieśniakami. [Marta Wawrzyn]
"Przyjaciele"
Jest na naszej liście kilka pozycji mniej oczywistych, ale w tym przypadku stawiamy na absolutną klasykę, bez której żaden romantyczny ranking nie mógłby się obejść. Choć "Przyjaciele", przynajmniej zgodnie ze swoim tytułem, na pierwszym miejscu wcale nie stawiają miłości, to nie da się ukryć, że to właśnie romantyczne zawirowania były tym, co przez lata napędzało fabułę serialu.
Związków wszelkiego rodzaju, tych całkiem poważnych i tych nieco mniej, przewinęło się przez dziesięć sezonów całe mnóstwo, ale gdy myślimy "Przyjaciele" i romans, do głowy przychodzą dwie pary: Rachel i Ross oraz Monica i Chandler. Wybór między tymi dwójkami jest w gruncie rzeczy niemożliwy, więc nie będziemy się opowiadać po żadnej ze stron. Dość powiedzieć, że jednakowo uwielbiamy wszystkich, a choć ich miłosne perypetie znamy na wyrywki, oglądamy je ciągle z niezmiennym zachwytem, wzruszeniem i ogromnym uśmiechem na twarzy. W kwestii romantycznych sitcomów to absolutny wzór do naśladowania i nie zmieni się to już nigdy. [Mateusz Piesowicz]
"Chirurdzy"
"Chirurdzy" właśnie dostali zamówienie na 14. sezon i telewizja ABC niewątpliwie wie, co robi. Nawet jeśli ten medyczny tasiemiec najlepsze czasy ma za sobą, Shonda Rhimes potrafiła wciągnąć publikę w perypetie swoich bohaterów na tyle, że oglądalność wciąż jest bardzo dobra. Bo trzeba pamiętać, że w "Chirurgach" nie chodzi o przypadki medyczne, rozwiązywanie trudnych spraw, łamigłówki w stylu "House'a" itp. Jasne, to wszystko gdzieś tam w tle się przewija, a niektórych pacjentów da się nawet zapamiętać na dłużej, ale przede wszystkim w szpitalu Seattle Grace dzieją się sceny rodem z porządnej opery mydlanej. Czyli wszyscy romansują ze wszystkimi, a co jakiś czas spada na nich porządna tragedia, która przewraca wszystko do góry nogami.
Najlepsze romanse były oczywiście we wcześniejszych sezonach. Owen i Cristina, Lexie i Mark, Alex i Izzie, Jackson i April, Callie i Arizona, i przede wszystkim Meredith i Derek – to tylko niektóre z par, które zdecydowanie miały w sobie "to coś" i pozostaną niezapomniane. Zapewne przynajmniej kilka żyłoby długo i szczęśliwie, gdyby serialu nie przedłużano w nieskończoność.
Przede wszystkim fani mają pretensje o MerDer – Shonda Rhimes obiecywała, że piękne duo grane przez Ellen Pompeo i Patricka Dempseya będzie ze sobą na zawsze, a skończyło się jak się skończyło. 11 sezonów Dempseyowi w zupełności wystarczyło do szczęścia, zaś scenarzyści musieli wymyślić, co zrobić z jego postacią, żeby sensownie uzasadnić jego brak w serialu. Wybrali rozwiązanie "ostateczne", bo każde inne prawdopodobnie byłoby jeszcze gorsze.
"Chirurdzy" od dobrych kilku lat nie wciągają już tak jak kiedyś, ale stare odcinki to wciąż melodramat w najlepszym wydaniu. Chyba żaden inny serial nie może się pochwalić taką liczbą świetnych par, którym aż się chciało kibicować. [Marta Wawrzyn]
"Jane the Virgin"
Czy telenowele to wzór do naśladowania dla wszystkich romantycznych historii, to kwestia więcej niż dyskusyjna – "Jane the Virgin" sprawy nie wyjaśnia, bo serial jednocześnie oddaje hołd wszelkiego rodzaju produkcjom o południowoamerykańskim rodowodzie i wyśmiewa je w absolutnie uroczy sposób. Znacznie łatwiej stwierdzić jednak, że to jedna z najbardziej szalonych i wdzięcznych opowieści o miłości, jakie pojawiły się w amerykańskiej telewizji w ostatnich latach.
Historia tytułowej Jane (Gina Rodriguez), dziewicy przypadkowo zapłodnionej podczas wizyty u ginekologa, to zbiór totalnych absurdów i fabularnych twistów, które w każdym innym serialu nie miałyby racji bytu. Tutaj nie tylko pasują, ale sprawiają, że bajecznie kolorowa opowieść tak znakomicie bawi i wzrusza, nieważne, czy akurat zajmuje się swoją bohaterką i jej dwoma adoratorami, czy czymkolwiek innym.
Rzecz jasna to uczucia są tu na pierwszy miejscu i to im poświęca się najwięcej uwagi, co sprawia, że "Jane the Virgin" to romantyczna historia w pełnym tego słowa znaczeniu i pozycja obowiązkowa dla wszystkich szukających bezpretensjonalnej rozrywki i gorących uczuć w latynoskiej otoczce. [Mateusz Piesowicz]
"Gdzie pachną stokrotki"
"Gdzie pachną stokrotki" to pomysłowa mieszanka komedii i kryminału, utrzymana w konwencji mrocznej bajki, a poza tym kolorowa, ekscentryczna i przede wszystkim niesamowicie romantyczna. W centrum całej historii mamy bowiem nietypową parę: on, Ned, jest cukiernikiem, który potrafi ożywiać zmarłych za pomocą dotyku. Ona, dziewczyna o imieniu Chuck, to jego miłość jeszcze z dzieciństwa, która poniosła tragiczną śmierć i którą on swoim dotykiem przywrócił do życia. Niestety, dar Neda to jednocześnie przekleństwo – jeśli kiedykolwiek znów dotknie swoją ukochaną, ta padnie trupem i już nigdy nie zmartwychwstanie.
A ponieważ ci dwoje praktycznie zamieszkują razem – w kolorowym mieszkaniu nad cukiernią Słodka Dziurka – i są tylko ludźmi, prowadzi to do szeregu komicznych sytuacji, w których grający główne role Lee Pace i Anna Friel wypadają zaskakująco naturalnie, lekko i wdzięcznie. Jak gdyby bycie odrealnioną parą żyjącą w swojej własnej bajce było ich drugim "ja".
Serial umiejętnie podtrzymywał napięcie między nimi, nie szczędząc widzów uroczych momentów, w których ta dwójka wynajdowała sposoby, żeby być blisko siebie, nie dotykając się. Bardziej romantyczną historię trudno sobie wyobrazić! [Marta Wawrzyn]
"Lovesick"
Jeden z mniej znanych tytułów na tej liście, co absolutnie nie oznacza, że jakościowo odstaje od konkurencji. Wręcz przeciwnie, miniaturowa (czternaście krótkich odcinków rozdzielonych na dwa sezony) brytyjska komedyjka to jeden z najsympatyczniejszych seriali, jakie ostatnio widziałem, mieszający w idealnych proporcjach wysokiej jakości humor i romantyczną historię, której nie powstydziłyby się poważne melodramaty.
Do takich jednak "Lovesick" absolutnie się nie zalicza, bo historia zaczyna się tu od… choroby wenerycznej. Chlamydii, dokładnie rzecz biorąc, a nieszczęśnikiem, który zmaga się z tą wstydliwą sprawą, jest niejaki Dylan (Johnny Flynn). Sympatyczny blondyn podchodzi do sytuacji bardzo poważnie i postanawia osobiście poinformować wszystkie swoje byłe partnerki o potencjalnym zagrożeniu ich zdrowia. To z kolei sprawia, że mamy okazję dokładnie prześledzić bogate życie uczuciowe Dylana, a przy okazji poszukać najważniejszej kobiety w jego życiu, bo ona oczywiście też gdzieś tam się ukrywa.
Dodajmy do tego szereg fantastycznych żartów (nigdy poniżej poziomu), gromadę kapitalnych postaci, niebanalny sposób opowiadania i bijące z ekranu ciepło, a mamy gotowy przepis na serial w sam raz na wieczór we dwójkę. [Mateusz Piesowicz]
"Castle"
"Castle" to serial kryminalny, a nie komedia romantyczna, przynajmniej w teorii. W praktyce Andrew W. Marlowe stworzył procedural policyjny, w którym wątek miłosny często wysuwał się na pierwszy plan, angażując widzów znacznie bardziej niż łapanie przestępców.
Bo nawet jeśli "Castle" było lekko napisane i miało niegłupie sprawy tygodnia z licznymi nawiązaniami do popkultury, prawdopodobnie nie przetrwałoby ośmiu sezonów, gdyby nie Nathan Fillion i Stana Katic jako autor kryminałów i pani detektyw, którzy z sezonu na sezon zakochiwali się w sobie coraz bardziej, ale jakoś nie mogli się zejść. "Będą ze sobą czy nie będą?" jeszcze nigdy nie było tak atrakcyjne jak właśnie w "Castle", a happy end tej pary wydawał się jedynym możliwym rozwiązaniem.
Dlatego właśnie tak mocno protestowano, kiedy pod koniec 8. sezonu ktoś w ABC wpadł na genialny pomysł, żeby uśmiercić Kate i stworzyć kolejny sezon już tylko z Rickiem. Do tragedii na szczęście nie doszło, ale ta finałowa awantura sprawia, że dawni wierni fani czują dziś raczej nutkę goryczy niż wszechogarniające szczęście. Wszyscy inni spokojnie mogą go oglądać od początku, bo na Kaśkę i Ryśka sprzed lat wciąż patrzy się tak samo dobrze. [Marta Wawrzyn]
"Glee"
Nastolatki, śpiew i burza uczuć – to musiało się skończyć przynajmniej kilkoma romantycznymi historiami. "Glee" pod tym względem nigdy nie zawodziło i z gracją opowiadało całe mnóstwo miłosnych wątków, zawsze wspierając się przy tym muzyką, która poruszała nawet najbardziej nieczułe na takie chwyty serca. Wprawdzie szkolne miłostki i nastoletnie namiętności często bywają na ekranie nadmiernie egzaltowane, ale przy podejściu prezentowanym przez "Glee", które wszystko brało w sporych rozmiarów nawias, niczego takiego się nie odczuwało.
Było za to sporo już jak najbardziej pozytywnych emocji, do okazywania których skorzy byli tu praktycznie wszyscy. W ulubionych parach z "Glee" można wybierać i przebierać, zastanawiając się, czy bardziej porusza nas klasyczny romans dwójki przeznaczonych sobie dusz, czy może bardziej wyszukane kombinacje i wybuchowe zestawienia. Serial Ryana Murphy'ego radził sobie praktycznie w każdym przypadku, także, a może przede wszystkim, dzięki świetnie dobranej obsadzie, w której czuło się szczerą chemię i prawdziwe uczucia – także te smutne, bo i tragicznych historii tu nie brakowało. A co lepiej dodaje romantycznej historii autentyzmu niż kilka łez? [Mateusz Piesowicz]
"Outlander"
Wspaniałe szkockie pejzaże, romantyczne pieśni, krewcy górale, kraciaste suknie i kilty, wojenna zawierucha – a gdzieś pośrodku tego wszystkiego wielka miłość, która jest w stanie przezwyciężyć wszystko. Miłość ponad podziałami, dodajmy, bo ona, Claire (Caitriona Balfe), jest Angielką z 1945 roku, a on, Jamie (Sam Heughan), szkockim bojownikiem z 1743 roku. Jakim cudem się spotkali? Ano takim, że Diana Gabaldon, autorka tej opowieści, oglądała "Doktora Who" i postanowiła połączyć to, co fantastyczne, z tym, co romantyczne.
Jeśli pominąć motyw podróży w czasie, "Outlander" z kultowym serialem science fiction nie ma wiele wspólnego. To klasyczne czytadło przeniesione na mały ekran, z główną bohaterką rozdartą pomiędzy dwoma światami i dwoma mężczyznami. Ale choć gdzieś tam daleko, w XX wieku, czeka na nią mąż, Frank (Tobias Menzies), prawdziwą miłością Claire okazuje się temperamentny Jamie, z którym przeżyje ona największe przygody – i najlepszy seks! – swojego życia.
Caitriona Balfe i Sam Heughan mają świetną chemię, tak że patrzenie na tę dwójkę nietypowych kochanków jest czystą przyjemnością. Nie dość że wyglądają razem jak para z obrazka, to jeszcze są bardzo naturalni, niezależnie od tego, czy akurat się kłócą, czy kochają, czy ruszają razem na podbój świata. Cały czas jednak nad nimi wisi cień tragedii, bo wiemy, że krwawemu powstaniu jakobitów nie da się zapobiec, a Jamie i Claire nie spędzą wieczności na uprawianiu słodkiej miłości. Prędzej czy później do ich sypialni zapuka rzeczywistość, która w "Outlanderze" bywa ekscytująca, ale bywa też brutalna. [Marta Wawrzyn]
"Jak poznałem waszą matkę"
Kolejny serial, którego obecność tutaj nie może absolutnie nikogo zaskakiwać. Trudno jednak by było inaczej, wszak poszukiwanie "tej jedynej" to główne założenie sitcomu, w którym Ted Mosby (Josh Radnor) przez dziewięć sezonów skutecznie zwodził widzów i swoje dzieci co do tożsamości największej miłości jego życia. A co lepiej działa na romantyczną historię, jeśli nie wytrwałość, z jaką główny bohater, mimo wielu zawodów, setek zwrotów akcji i miłosnych rozczarowań, prze do przodu i nie traci wiary, że w końcu się uda?
Może fakt, że jego historia nie jest jedyną, jaką się nam tu opowiada. Mamy wszak jeszcze związek Lily (Alyson Hannigan) i Marshalla (Jason Segel), czyli absolutną czołówkę najbardziej uroczych serialowych par w historii. Wzloty i upadki (ale częściej wzloty) tej dwójki właściwie nie traciły na jakości, a chemia pomiędzy nimi mogłaby rozpalić każdego nawet w najchłodniejsze zimowe wieczory. Czy ktokolwiek potrzebuje jeszcze jakichś innych argumentów w sprawie romantycznego charakteru tej historii? [Mateusz Piesowicz]
"You're the Worst"
Skoro przerobiliśmy już sitcomową klasykę, warto zauważyć, że w ostatnich latach powstało też przynajmniej kilka dobrych komedii (anty)romantycznych, które czynią swój główny atut z tego, że zamiast sprzedawać widzom lukier, prezentują realistyczną wizję współczesnych związków. Świetne jest brytyjskie "Catastrophe", nieźle wypada netfliksowe "Love", ale nic nie jest w stanie przebić "You're the Worst" – serialu telewizji FXX o dwójce cyników około trzydziestki, którzy spędzają ze sobą pijacką noc i kończą w czymś, co z czasem zaczyna przypominać tradycyjny związek.
"You're the Worst" nie wciska widzom kitu, nie mówi, że miłość to tysiąc magicznych momentów, ślub z bajki i wieczne szczęście. O nie, dla Jimmy'ego (Chris Geere) i Gretchen (Aya Cash) – a także ich znajomych – to raczej ciągłe zmagania, w których więcej jest błądzenia niż odnajdywania się i spijania sobie z dzióbków. Zwłaszcza że do ogólnego życiowego popaprania dwójki głównych bohaterów szybko dochodzą bardzo poważne problemy, jak depresja Gretchen.
Nie ma serialu, który lepiej opisywałby bałagan, jakim są związki współczesnych trzydziestolatków, i nie ma bardziej niegrzecznego komediowego duetu niż ta dwójka. I choć "You're the Worst" lubi iść pod prąd, z czasem staje się jasne, że ani serial, ani jego bohaterowie romantyzmu nie odrzucają. Oni po prostu mają jego własną wizję, która jest daleka od cukierkowej. [Marta Wawrzyn]
"Santa Clarita Diet"
Zdecydowanie najmniej typowa historia miłosna w tym zestawieniu, bo oprócz uczuć zawiera również… zombie. Konkretnie jedno, o twarzy Drew Barrymore, której bohaterka, Sheila, w tajemniczy sposób nabiera ochoty na ludzkie mięso. Ale miało być o romansie, tak? No więc on też jest, bo Sheila ma męża, Joela (Timothy Olyphant), którego absolutnie nie zrażają nowe przyzwyczajenia żywieniowe małżonki. Ba, jak na kochającą drugą połówkę przystało, robi wszystko, by swoją ukochaną wesprzeć, co zapewnia parze mnóstwo krwawych atrakcji, a nam specyficzną, ale jakże uroczą rozrywkę.
By czerpać z niej przyjemność, trzeba oczywiście podchodzić do "Santa Clarita Diet" z ogromnym dystansem, ale jest to o tyle łatwe, że sam serial tak się traktuje. To nieskrępowana żadnymi ograniczeniami (także względem brutalności, więc nie lubiący szczególnie krwawych historii niech czują się ostrzeżeni) historia, która oprócz swojej makabrycznej strony ma również znacznie bardziej tradycyjny wymiar.
Bo pomijając sprawę ze zjadaniem ludzi, mamy przecież do czynienia z całkiem zwyczajną opowieścią o małżeństwie, w którym nieco przygasł ogień. Sheila i Joel to taka tradycyjna amerykańska para z przedmieść osiadła w rutynie codzienności i szukająca czegoś, co na nowo rozpali w nich uczucie. Po prostu tutaj, tym czymś jest przemiana w zombie. Czy to oznacza, że nie może być romantycznie? Skądże! Przecież krwista czerwień pasuje jak ulał do gorących uczuć. [Mateusz Piesowicz]
"Plotkara"
Osadzony w światku bogatej młodzieży z Manhattanu serial, w którym chodziło o dwie rzeczy: modę i romanse. Kiedy poznaliśmy dzieciaki z "Plotkary", chodziły do elitarnej szkoły średniej, takiej z mundurkami, były uzależnione od pewnego bloga i przeżywały tysiąc dramatów dziennie. Zanim serial zamienił się w młodzieżową "Modę na sukces", zdążył wykreować zarówno świetne postacie, jak i wyraziste pary.
O ile w przypadku Sereny nie było takie oczywiste, czy powinna być z Danem, czy z Nate'em, Blair i Chuck, od czasu kiedy popełnili wspólne szaleństwo w limuzynie, stali się ulubioną parą widzów. To się nie zmieniło aż do końca, możliwe nawet, że "Plotkara" przetrwała całe sześć sezonów, bo wszyscy czekali aż ta dwójka wreszcie zejdzie się z powrotem i będzie żyła długo i szczęśliwie, najlepiej z kilkorgiem dzieciaków, równie nieznośnych co rodzice.
"Plotkarze" udało się oczywiście znacznie więcej, niż tylko wykreować jedną z najlepszych telewizyjnych par. Serial był takim hitem, bo miał postacie z charakterem, był napisany z pomysłem i idealnie wpasował się w moment, kiedy wszyscy zwariowaliśmy na punkcie mediów społecznościowych i zaczęliśmy używać hashtagów. Ale to właśnie romanse stanowiły podstawę jego fabuły. [Marta Wawrzyn]
"Legion"
Gdyby ktoś mi powiedział przed premierą, że nowa produkcja Marvela wyląduje na liście najbardziej romantycznych seriali, pewnie mocno bym się zdziwiła. A jednak Dan Stevens i Rachel Keller, którzy grają serialowych Davida i Sydney, uczciwie na to zapracowali już w samym pilocie (i zapewniam, że dalej ich znajomość będzie miała tyle samo uroku).
Noah Hawley korzysta z tego samego konceptu, co Bryan Fuller w "Pushing Daisies", czyli prezentuje nam pana i panią, którzy są w sobie zakochani do szaleństwa i cierpią katusze, bo za nic w świecie nie mogą się dotknąć (o pocałunkach czy seksie nie wspominając). To wszystko razem czyni ich romantyczną parą jak z bajki, piękną, odrealnioną i na swój sposób przeklętą. Hawley w niemal każdym wywiadzie podkreśla, że Stevens jest świetny w romantycznych rolach, co oznacza, że czeka nas więcej takich scen jak w pilocie serialu.
A przypomnijmy, że w ciągu godziny zdążono nam zaserwować próbę całowania się bez dotykania, dość specyficzne trzymanie się za ręce i taniec synchroniczny w rytm francuskiej piosenki. David i Syd wyglądają razem przepięknie, mają chemię od pierwszej chwili, a w grze aktorów jest niesamowita lekkość i naturalność. W tym momencie "Legion" to zdecydowanie jeden z najbardziej romantycznych seriali, choć oczywiście nie wierzę w to, żeby ten stan miał potrwać dłużej niż jeden sezon. Nie podejmuję się też odpowiadać na pytanie, czy Syd istnieje naprawdę, czy jednak siedzi w głowie Davida. [Marta Wawrzyn]
"Black Mirror: San Junipero"
Na koniec wyjątkowa pozycja w rankingu, bo dotyczy nie całego serialu, a tylko jednego odcinka. "San Junipero", czyli jedna z historii wchodzących w skład 3. sezonu "Black Mirror", to magiczna opowieść, która stopniowo odsłania swoje poszczególne elementy, by na koniec złożyć się w absolutnie najbardziej romantyczną całość, jaką widzieliśmy na małym ekranie nie tylko w zeszłym roku. Zaskakującą, wzruszającą i trafiającą prosto w serce, po drodze wyciskając niejedną łzę.
Historia dwójki młodych kobiet, Yorkie (Mackenzie Davis) i Kelly (Gugu Mbatha-Raw), podąża w sobie tylko wiadomym kierunku, zaczynając w zupełnie niepozornym miejscu i nie dając żadnych konkretnych sygnałów odnośnie tego, dokąd zmierza. Nie jest to typowa dla "Black Mirror" ponura wizja przyszłości, nie jest również klasyczna historia miłosna. To błyskotliwa mieszanka genialnych pomysłów i fenomenalnego wykonania, przystrojona obłędną ścieżką dźwiękową, zwalającymi z nóg zwrotami akcji i magicznym klimatem lat 80. Ciężar słów może onieśmielać, ale "San Junipero" wcale nie sprawia wrażenia niczego wyjątkowego. Wręcz przeciwnie, od pierwszej do ostatniej minuty urzeka lekkością i naturalnością obcą większości telewizyjnych melodramatów.
Nawet jeśli czujecie, że "Black Mirror" to nie jest serial dla Was, "San Junipero" obejrzeć po prostu musicie i piszę to z pełnym przekonaniem. Tak poruszającej opowieści, rozkładającej widza na emocjonalne łopatki i działającej z taką samą mocą, gdy ogląda się ją po raz pierwszy i po raz szósty (sprawdzałem na własnej skórze) nie znajdziecie absolutnie nigdzie indziej. [Mateusz Piesowicz]