Ups, a jednak to telenowela! Pogadajmy o tym, co się wydarzyło w tym tygodniu w "Jane the Virgin"
Marta Wawrzyn
9 lutego 2017, 12:32
"Jane the Virgin" (Fot. CW)
Trzęsienie ziemi w takim zwykłym odcinku w środku sezonu? A czemu nie! "Jane the Virgin" właśnie pokazała, że na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone. Uwaga na spoilery!
Trzęsienie ziemi w takim zwykłym odcinku w środku sezonu? A czemu nie! "Jane the Virgin" właśnie pokazała, że na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone. Uwaga na spoilery!
Jeśli "Jane the Virgin" po zimowym powrocie wydawała Wam się lekko niemrawa, może nawet nijaka, to już wiecie dlaczego. Scenarzyści postanowili uśpić naszą czujność przed emocjonalnym ciosem, który szykowali w odcinku "Chapter Fifty-Four". I w momencie kiedy już przestaliśmy spodziewać się śmierci sympatycznego policjanta Michaela Cordero (Brett Dier), którego Jane wybrała na męża, bum! Michael nie żyje. Padł trupem z zaskoczenia, w najszczęśliwszym możliwym momencie dla niego i jego ukochanej, gdy wydawało się, że ich wspólnego życia nie przerwie nic. Zupełnie jak w telenoweli, nie?
W tym momencie wszyscy sobie przypomnieliśmy, co tak naprawdę oglądamy. Ale też przypomnieliśmy sobie, że zanosiło się na to od dawna – wystarczy choćby wspomnieć złowieszcze słowa narratora, który w połowie 1. sezonu oznajmił nam, że "Michael będzie kochał Jane aż do ostatniego swojego oddechu". Poza tym cały odcinek "Chapter Fifty-Four" był jednym wielkim znakiem ostrzegawczym, bo takich nostalgicznych wycieczek w przeszłość, z karuzelami i zapewnieniami o wzajemnej miłości, nie robi się w serialach bez powodu. Biorąc to wszystko pod uwagę, powinnam była spodziewać się śmierci Michaela. Na jakimś poziomie cały czas się jej spodziewałam, a jednak…
A jednak to jest i szok, i spory cios, także dla tych z nas, którzy od początku kibicowali Rafaelowi i nigdy nie zmienili zdania. Bo widzicie, tu nie chodzi nawet o samego Michaela, który był najlepszym facetem na świecie, miał miłą twarz i stanowił dla widzów bilet w jedną stronę do nudnej krainy pt. "I żyli długo i szczęśliwie". Tu chodzi o naszą Jane Glorianę Villanuevę, którą od "prawdziwych" telenowelowych heroin odróżnia to, że jej emocje traktujemy poważnie, nawet kiedy przeżywa kompletnie absurdalne przygody. Kiedy więc cały świat jej się wali, trudno nie płakać razem z nią. Przez dwa i pół sezonu – a właściwie już w pilocie! – Gina Rodriguez uczyniła swoją bohaterkę człowiekiem z krwi i kości. Dlatego jej tragedia szokuje i boli, niezależnie od tego, jak bardzo "meta" jest to serial i czy lubiliśmy Michaela, czy niekoniecznie.
Jeśli jednak spojrzeć na nią chłodniejszym okiem, wychodzi, że to jedyne, co "Jane the Virgin" mogła zrobić. Co więcej, zrobiła to w najlepszym możliwym momencie, kiedy już zdążyliśmy wyrzucić z pamięci traumę związaną z cliffhangerem i pogrążyliśmy się w szczęśliwości z Jane i Michaelem. Jesienne odcinki były świetne, bo udowodniły, że istnieje życie po trójkącie miłosnym. Jane nie musi romansować z dwoma panami na zmianę, żeby jej perypetie bawiły i wzruszały. A przynajmniej przez jakiś czas nie musiała tego robić, bo wyprowadziła się z domu, poznała, co to seks, zaczęła rozwijać się pisarsko. Tylko co dalej? Lepsza praca? Więcej seksu? Kolejne dziecko? Jeszcze jedna odnaleziona po latach kuzynka?
Śmierć Michaela nadeszła dokładnie w tym momencie, kiedy serial zaczął już potrzebować dramatycznego kopa, bo stare sztuczki, powtarzane po raz enty, przestawały powoli działać. Bo tak, Rogelio to wciąż komediowe złoto, Yael Groblas jest rewelacyjna w podwójnej roli, a narrator potrafi uroczo się przejechać nawet po prezydencie Trumpie. Ale czy ktoś z Was wie, za co właściwie Rafael ma iść do więzienia? Interesuje Was romans Rogelia i Darci? Albo przejścia Xo z nastoletnią córką Bruce'a? Mnie niespecjalnie.
Fabuła "Jane the Virgin" stała się mało angażująca, tak że jeszcze chwila i serial stałby się paradą skeczów. Porządny emocjonalny cios w brzuch jest dokładnie tym, czego potrzeba, abyśmy znów zaczęli śledzić perypetie Jane z uwagą i zaangażowaniem. Dobrym pomysłem jest również przeskok czasowy, bo z jednej strony mamy się nad czym zastanawiać (gdzie mieszka teraz Jane? na czyj ślub się wybiera? jakim cudem mały Mateo wciąż nie trafił do fryzjera?), a z drugiej, nie będziemy musieli przeżywać całego dramatu w takim kształcie, w jakim przeżyła go Jane. Przyzwyczailiśmy się do tego, że oglądamy lekką komedię, i to się nie zmieni, choć na pewno proporcje komedia/dramat będą przez jakiś czas inne.
Rozumiem, że dla tych z Was, którzy uważali, że Jane powinna być z Michaelem i tylko z Michaelem, taki koniec tej pary jest trudny do przełknięcia. Ale serial, który do tej pory opierał się na zwrotach akcji "rodem z telenoweli", nie mógł utknąć już teraz w szczęśliwym związku, bo to byłby jego koniec.
Twórczyni "Jane the Virgin", Jennie Urman, podjęła moim zdaniem jedyną właściwą decyzję. W specjalnym liście do fanów zapewniła, że dla niej też było to trudne, bo scenarzyści zakochali się w postaci granej przez Brett Diera i w 1. sezonie większość z nich była po stronie #TeamMichael. Ale jego los był przesądzony właściwie od początku. Michael w którymś momencie miał zginąć – i to głównie Dierowi zawdzięczamy to, że przeżył aż do 3. sezonu.
A co z Jane? Jak zaznaczyła sama Urman, jej dalsze losy zostały naznaczone przez to, co wydarzyło się w pilocie, czyli zaskakującą ciążę z pewnym zabójczo przystojnym i absurdalnie bogatym właścicielem hotelu.