Krwista przekąska. Recenzja "Santa Clarita Diet" – zwariowanej komedii Netfliksa
Mateusz Piesowicz
2 lutego 2017, 21:33
"Santa Clarita Diet" (Fot. Netflix)
Myśleliście kiedyś, co wyszłoby ze skrzyżowania horroru klasy B z familijnym sitcomem? Jeśli jakimś cudem zadawaliście sobie to pytanie, to netfliksowe "Santa Clarita Diet" zaspokoi Wasz głód wiedzy.
Myśleliście kiedyś, co wyszłoby ze skrzyżowania horroru klasy B z familijnym sitcomem? Jeśli jakimś cudem zadawaliście sobie to pytanie, to netfliksowe "Santa Clarita Diet" zaspokoi Wasz głód wiedzy.
Nowy serial Netfliksa, który na platformie debiutuje jutro, to produkcja dość nietypowa – a przynajmniej jest taką od pewnego czasu. Konkretnie od momentu, gdy twórcy przestali trzymać nas w niepewności i podali do publicznej wiadomości, o czym tak naprawdę będzie "Santa Clarita Diet". Coś, co wydawało się kolejnym standardowym sitcomem, okazało się posiadać twist w postaci… zombie. Jasne, wszyscy to już teraz wiecie, więc nie ma sensu specjalnie się nad tą wiadomością rozwodzić, ale muszę przyznać, że strategia promocyjna była imponująca. W jednej chwili serial, który mało kogo interesował, zmienił się w wyczekiwany punkt ramówki. Pytanie brzmiało jednak, czy po premierze nadal uda się utrzymać to zainteresowanie.
Wątpliwości nie były bezpodstawne, bo pomysł na serial wyglądał równie intrygująco, co ryzykownie. Pachniało tu w najlepszym razie raczej ciekawostką, o której szybko zapomnimy, niż produkcją, która przypadnie do gustu rzeszom widzów. I choć ciągle nie jestem przekonany, czy "Santa Clarita Diet" będzie kolejnym netfliksowym hitem, to nie mogę ukryć, że mnie osobiście twórcy kupili niemal w stu procentach. Nie stało się to jednak od razu, bo serial potrzebował chwili, by poukładać wszystkie klocki na swoich miejscach.
Trwało to jednak dosłownie chwilę, bo zawiązanie akcji jest tu niemal błyskawiczne. W jednym momencie poznajemy parę agentów nieruchomości z Santa Clarita, czyli małżeństwo Sheilę (Drew Barrymore) i Joela (Timothy Olyphant) Hammondów, a zaraz potem ona przechodzi widowiskową (w pewnym sensie) przemianę i zaczyna spożywać ludzkie mięso. No dobrze, po drodze jest trochę wątpliwości, typu co się właściwie stało, jak do tego doszło i jakie będą konsekwencje, ale to raczej drugorzędne kwestie. W większości przypadków za takie scenariuszowe dziury serial miałby u mnie potężnego minusa już na wstępie, ale tutaj zupełnie mi to nie przeszkadzało. Powiem nawet więcej – swoboda i dystans, z jaką twórcy podchodzą do tej historii, działa na jej korzyść.
Wszystko dlatego, że nikt tu nawet nie próbuje nas przekonywać, że chodzi o coś innego niż dobrą zabawę. Ta natomiast bez wątpienia towarzyszyła twórcom podczas kręcenia "Santa Clarita Diet" i, co znacznie ważniejsze, udziela się oglądającym. Bo serial autorstwa Victora Fresco ("Better Off Ted") nie rości sobie pretensji do bycia czymkolwiek innymi niż słodką przekąską. Choć trzeba od razu przyznać, że skierowaną do widzów z dość specyficznym poczuciem humoru.
Nie da się bowiem ukryć, że tryskająca obficie krew, porozrywane wnętrzności i poobcinane kończyny nie są powszechnie spotykanymi w komediach elementami. Tutaj natomiast jest ich pod dostatkiem, choć oczywiście zostały odpowiednio podane i dopasowane do żartobliwego charakteru serii. Osobom ze słabym żołądkiem oglądanie raczej bym jednak odradzał – owszem, "Santa Clarita Diet" to komedia, która nieustannie puszcza do nas oko, ale, podobnie jak inne netfliksowe produkcje, nie bawi się w kompromisy i półśrodki. Gore jest przerysowane, ale to ciągle jest gore.
Jeśli jednak tego typu humor to Wasza bajka, powinniście bawić się tu świetnie. Historia o zombie z przedmieścia naprawdę zgrabnie łączy w sobie elementy typowego, mainstreamowego humoru z kilkoma udanymi próbami wyjścia poza komediowy schemat. Nie skłamię, mówiąc, że twórcom udało się w trakcie sezonu kilka razy mnie zaskoczyć, ot, choćby zestawieniem krwawej makabry z idyllicznym krajobrazem podmiejskiej Kalifornii. Niby jest to wszystko proste jak konstrukcja cepa, żarty nie są szczególnie wyszukane (tak, wymioty też są) i bywają nieco oklepane, ale całość najzwyczajniej w świecie działa. Sporo można "Santa Clarita Diet" zarzucić, ale na pewno nie to, że nie ma na siebie pomysłu – ma i potrafi go zrealizować. A że elementy tego pomysłu nie są do końca oryginalne? Przypominam, że mówimy o zombie, jednym z najbardziej wyeksploatowanych w popkulturze motywów.
A mimo tego wszystkiego, udało się twórcom "Santa Clarita Diet" sprawić, że ich serial wygląda całkiem świeżo. Główna w tym zasługa świetnie napisanych postaci, na czele oczywiście z rodziną Hammondów. Sheila i Joel to przesympatyczny duet i w niczym tu nie przeszkadza, że ulepiono ich ze stereotypów. Albo raczej przeszkadzałoby, gdyby jedno z nich nie umarło i nie powróciło do życia. Motyw z zombie został tu bowiem wykorzystany jako odskocznia od schematycznych wątków familijnych – te nadal są, ale patrzy się na nie zupełnie inaczej. Co innego przecież oglądać po raz setny kryzys w idealnym związku, a co innego widzieć go przez pryzmat małżonki pożerającej ludzi.
Sposób, w jaki "Santa Clarita Diet" łączy dwa, wydawałoby się bardzo odległe światy (horror i komediodramat), jest wręcz fantastyczny. Serial podąża utartymi ścieżkami, ale dodaje do nich sporą porcję szaleństwa, zamieniając przerabiane wielokrotnie tematy w coś nowego. Dzięki temu nie nudzą małżeńskie problemy, kryzys wieku średniego czy powtarzalna codzienność. Śmierć Sheili rozwiązuje bowiem sporo problemów, przy których potrzeba zamordowania kogoś, by zaspokoić głód kobiety, wydaje się wręcz drobnostką. Najważniejsze, że w sypialni wszystko jest w porządku, bo zombie, jak się okazuje, mają bardzo wysokie libido (wyobrażacie sobie, co by się działo, gdyby te z "The Walking Dead" też tak miały?).
A to jeszcze nie wszystko, bo serial Netfliksa może się pochwalić również dobrym drugim planem, gdzie szczególnie wyróżnia się Abby, córka Hammondów, grana przez Liv Hewson. Ta dziewczyna to najlepszy dowód na to, że nastoletni bohaterowie nie muszą być najsłabszymi punktami seriali – wystarczy dobrze trafić z obsadą. Hewson ma to coś, co sprawia, że ogląda się ją z ogromną przyjemnością, choć jej wątkowi daleko do odkrywczego. Jednak, podobnie jak w innych przypadkach, nie ma to najmniejszego znaczenia.
Podobnie jest z całym serialem, który skutecznie maskuje swoje wady poprzez ogólny urok i promieniującą z ekranu lekkość. Nieźle wpisali się w ten krajobraz zarówno Drew Barrymore, jak i Timothy Olyphant, po których wyraźnie widać, że bawią się świetnie. On wypada nieco lepiej, mając w roli Joela pole do popisu swoich komediowych umiejętności (zdecydowanie takie posiada – przypomnijcie sobie jego gościnną rolę w "The Grinder"), ale i ona daje radę, choć czasem jej gra tonie w makabrycznych obrazkach. Najważniejsze jednak, że "Santa Clarita Diet" spełnia się jako niewymagająca, ale też nie całkowicie bezmyślna rozrywka. Nie wywróci ten serial Waszego życia do góry nogami, ale jeśli kupicie jego klimat, to będziecie się dobrze bawić.