Serialowa alternatywa: "Chewing Gum", czyli bomba energetyczna z Wielkiej Brytanii
Mateusz Piesowicz
1 lutego 2017, 22:02
"Chewing Gum" (Fot. E4)
Różne seriale widziałem już w brytyjskim wydaniu, więc mniej więcej wiem, czego można się po tamtejszych produkcjach spodziewać. Tak przynajmniej myślałem, dopóki nie zobaczyłem "Chewing Gum".
Różne seriale widziałem już w brytyjskim wydaniu, więc mniej więcej wiem, czego można się po tamtejszych produkcjach spodziewać. Tak przynajmniej myślałem, dopóki nie zobaczyłem "Chewing Gum".
Krótka (pierwszy sezon to sześć dwudziestominutowych odcinków, drugi właśnie trwa) brytyjska seria komediowa zadebiutowała w E4 dwa lata temu, a międzynarodowy rozgłos przyniosła jej dystrybucja netfliksowa. W ten sposób serial trafił również do nas i dobrze, bo oryginalnych produkcji nigdy dość. A "Chewing Gum" zdecydowanie wyróżnia się na tle konkurencji.
Koncept jest jednak banalny – główna bohaterka, 24-letnia Tracey Gordon (Michaela Coel), to prosta dziewczyna, wychowana przez ultrakatolicką matkę i ciągle mieszkająca wraz z nią oraz siostrą na osiedlu komunalnym w londyńskiej dzielnicy Tower Hamlets. Jej marzeniem jest skosztować innego życia, niż to, które znała do tej pory, a pierwszym krokiem tu temu ma być utrata dziewictwa. Dla wychowanej pod kloszem dziewczyny to jednak nie taka prosta sprawa, więc, jak łatwo się domyślić, będziemy świadkami wielu upokarzających sytuacji.
Sam przyznaję, że brzmi to średnio zachęcająco, przez co do serialu podchodziłem z lekkim dystansem, spodziewając się kolejnego grzecznego sitcomu opartego na serii tych samych gagów co zwykle. "Chewing Gum" rozwiało jednak te podejrzenia w kilka minut, atakując błyskawicznie rozwijającą się akcją i prześcigającymi się dowcipami, i podając to wszystko we wściekle kolorowym opakowaniu. Właściwie nie miałem nawet czasu, by jakoś dokładniej zastanowić się nad tym, co oglądam, bo już zmieniałem odcinek i na nowo dawałem się porwać temu wariactwu.
"Chewing Gum" to absolutnie nie jest serial dla każdego. Powiem nawet więcej, jestem przekonany, że większość z Was nie wytrzyma przy nim choćby kilku minut, złorzecząc przy tym na recenzenta z Serialowej, który poleca takie nie wiadomo co. Mimo wszystko będę namawiał do spróbowania, bo jest szansa, że zakochacie się w tym pełnym życia i pozytywnego szaleństwa świecie od pierwszego wejrzenia. W pewnym sensie ten serial działa podobnie jak tytułowa guma do żucia – błyskawiczna eksplozja smaku jest tu tylko zastąpiona wybuchem ekranowej energii.
Ten natomiast "Chewing Gum" zawdzięcza swojej twórczyni i głównej bohaterce w jednej osobie. Michaela Coel, młoda i niezwykle utalentowana Brytyjka, która prócz aktorstwa para się m.in. poezją oraz pisaniem piosenek i scenariuszy, stworzyła serial na podstawie własnej sztuki ("Chewing Gum Dreams") oraz zagrała w nim rolę Tracey, co przyniosło jej spore uznanie (BAFTA dla najlepszej aktorki komediowej). W pełni zasłużenie, bo Coel jest niewiarygodnie szybko bijącym sercem i duszą "Chewing Gum", o co było jej o tyle łatwo, że serialowy świat zna z autopsji – jak sama twierdzi, tutejszy Londyn to ten, w jakim się wychowała. Oczywiście bardzo mocno przejaskrawiony, choć z pewnością nie całkiem zmyślony.
To zdanie można by zresztą z powodzeniem odnieść do całego serialu, który łączy odjechany surrealizm i ponurą rzeczywistość, nie unikając absolutnie żadnego tematu. Rasa, religia, pochodzenie czy płeć miksują się tu w pokręconym tańcu, który nawet przez moment nie traktuje siebie w stu procentach poważnie. Co nie oznacza, że brakuje w nim autentyzmu. Coel nie uznaje absolutnie żadnego tabu, ale nie robi z tego wielkiej sprawy. Seks jest tu jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym tematem, lecz serial nie ma z tym żadnego problemu i, co najistotniejsze, jest przy tym szczery, choć przybiera wręcz absurdalne pozy. Ilość spektakularnych wtop, jakie zalicza Tracey, próbując przeżyć swój pierwszy raz, jest trudna do zliczenia, ale nie brak w nich wyraźnie gorzkiej nuty.
Przypomnę tylko, że mówimy o serialu, którego bohaterka krwawi z nosa przy choćby minimalnym pobudzeniu, używa zamiennika pigułki "dzień po" w postaci maści na hemoroidy i dwunastu łyków coli oraz z desperacji niestraszna jej nawet opryszczka. Tego typu pomysłami jesteśmy wręcz bombardowani, bo seks stanowi tu główny nośnik humoru, ale gdzieś pod grubą warstwą absurdu kryje się prosta dziewczyna i jej najzwyklejsze w świecie lęki przed życiem, do którego nikt jej nie przygotował. Nie tylko jej zresztą, bo "Chewing Gum" posiada całą gamę barwnych postaci, które skrywają swoją niepewność za maską pozornie prostackiego dowcipu. Łatwo ten serial skreślić i rozpatrywać przez pryzmat niewybrednych żartów, ale wystarczy przyjrzeć się uważniej, by dostrzec, że twórczyni odbija w swoich przerysowanych postaciach tematy, o jakich "poważne" seriale zwykle nie potrafią albo boją się mówić.
Nie da się jednak ukryć, że styl, w jakim robi to "Chewing Gum", byłby trudny do zniesienia w większej dawce. Świat Tracey jest jednym wielkim absurdem, bo ona sama nim jest. To w gruncie rzeczy 24-letnie dziecko, kochające Jezusa i Beyonce (tę drugą znacznie bardziej), koszmarnie naiwne i entuzjastycznie nastawione do nawet najbardziej idiotycznych pomysłów. Dodajmy jeszcze do tego dosłownie rozumiany dom wariatów, w jakim żyje, z matką uważającą waginę za dzieło szatana oraz przesiąkniętą podobną ideologią siostrą. Jest jeszcze facet, niejaki Ronald (John MacMillan), kolejny przerysowany, ultrakonserwatywny typ, z pewnym oczywistym twistem w zanadrzu. Nic dziwnego, że po wyjściu z takiego środowiska,Tracey dostrzega ideał w grafomańskim poecie Connorze (Robert Lonsdale), a życiowe rady (jak korzystać z Tindera itp.) czerpie od sąsiadki, Candice (Danielle Walters).
Jeśli do czegoś miałbym "Chewing Gum" pod względem wykonania porównać, to byłoby to netfliksowe "Haters Back Off" – to ten sam przekoloryzowany świat, wypełniony podobnie karykaturalnymi postaciami. Tutaj to jednak naprawdę działa, bo czuje się, że pod ekstrawagancką powłoką jest coś prawdziwego. Serial tworzy swój wykrzywiony obraz rzeczywistości, ale jej nie upiększa. Bieda jest biedą, a różnice klasowe nawet w tak wielokulturowym społeczeństwie jak londyńskie są nad wyraz widoczne. To wszystko znajduje swoje miejsce w "Chewing Gum", sprawiając, że na pozór głupiutka komedyjka ma do przekazania mnóstwo bardzo aktualnych treści. No i mimo wszystko ciągle w dużym stopniu pozostaje głupiutką komedyjką, przy której macie zagwarantowane dwie godziny rozrywki – o ile tylko kupicie tutejszy styl.
***
W kolejnej Serialowej alternatywie wrócimy do znacznie mroczniejszych klimatów, a to za sprawą francusko-szwedzkiej koprodukcji kryminalnej "Midnight Sun". Zapraszam!