Ona, on i cały ten zgiełk. Recenzja "Z: The Beginning of Everything" – serialu Amazona o Zeldzie Fitzgerald
Marta Wawrzyn
29 stycznia 2017, 19:02
"Z: The Beginning of Everything" (Fot. Amazon)
Piękni i przeklęci państwo Fitzgeraldowie mają wszystko co trzeba, aby podbić mały ekran. Niestety, "Z: The Beginning of Everything" zamienia ich szalone życie w stylowe nudziarstwo.
Piękni i przeklęci państwo Fitzgeraldowie mają wszystko co trzeba, aby podbić mały ekran. Niestety, "Z: The Beginning of Everything" zamienia ich szalone życie w stylowe nudziarstwo.
Kiedy kilka lat temu Zelda i F. Scott Fitzgeraldowie, grani przez Alison Pill i Toma Hiddlestona, pojawili się dosłownie na chwilę w filmie "O północy w Paryżu" Woody'ego Allena, od razu zamarzył mi się serial. Życie wiecznie młodego pisarza, który stał się jedną z najbardziej charakterystycznych twarzy epoki jazzu, wspaniałych strojów i powodowanego prohibicją radosnego alkoholizmu Amerykanów, to gotowy scenariusz na dobrych kilka sezonów eleganckiego, przepełnionego melancholią dramatu. Jeszcze ciekawszą postacią jest Zelda Sayre, temperamentna małżonka Scotta, bez której on pewnie zapiłby się na śmierć, nie ukończywszy żadnej powieści.
Jedno bez drugiego nie istniało. Razem zdobywali szczyty i razem uciekali przed rzeczywistością, kiedy tylko coś szło nie po ich myśli. Piękni, młodzi i zbuntowani – tacy byli, kiedy się poznali, i tacy postanowili zostać na zawsze. Żyli wedle własnych reguł, niczym para niegrzecznych dzieciaków, które postanowiły pokazać starym prykom, jak bardzo zmieniły się czasy. Wszystko, czego się tylko dotknęli, zamieniali z równą wprawą w czystą magię, co w pył. Mieli u stóp cały świat i przejawiali zadziwiającą skłonność do autodestrukcji. Wszędzie, gdzie się pojawiali, razem z nimi przybywał chaos.
Już ten moment, kiedy ci dwoje poznali się w Montgomery, w Alabamie – przetwarzany potem na różne sposoby w powieściach Fitzgeralda – to magia sama w sobie. Magia, z której w serialu Amazona zbyt wiele nie zostało, bo i nie miało prawa zostać, skoro on jest drewniany i nijaki, a ona może i wygląda świetnie, ale ma 36 lat i grubą warstwę tapety na twarzy, pod którą za nic nie da się dostrzec 18-letniego podlotka, jakim była w tamtym momencie Zelda. Odtwórcy głównych ról, Christina Ricci i David Hoflin – którego wiek też razi, bo aktor za chwilę skończy 38 lat, a gra na początku 22-letniego Scotta – prawdopodobnie by wystarczyli, żeby położyć serial, nawet gdyby wszystko inne w nim działało.
Ricci, której staraniom w dużej mierze zawdzięczamy zamianę książki Therese Anne Fowler o Zeldzie Fitzgerald w serial, nie powinna była grać głównej roli. Fakt, że nie wygląda na nastolatkę – bo i trudno, żeby wyglądała – to jedno, drugie to straszna maniera w jej grze i mocno przesadzony południowy akcent. Pochodząca z Kalifornii aktorka jest nienaturalna, brzmi karykaturalnie i za nic nie chce przypominać uroczego, a przy tym szalenie inteligentnego dziewczęcia z prowincji, które skradło serce przyszłemu wielkiemu pisarzowi, zaś niedługo później swoim wdziękiem podbiło całą Amerykę. David Hoflin dla odmiany jest bezbarwny, usztywniony i pozbawiony jakichkolwiek właściwości. A chemii między nimi nie dostrzeżecie nawet pod lupą, bo po prostu jej nie ma.
Ten zadziwiająco fatalnie dobrany duet byłby w stanie zniszczyć nawet dobrze napisany scenariusz, a co dopiero ten, który stworzyły Nicole Yorkin i Dawn Prestwich. Nie wiem, czy słowo "stworzyć" w ogóle ma tutaj rację bytu, bo mówimy o czymś skrajnie odtwórczym i pozbawionym właściwości. A przecież ta romantyczna, znaczona spektakularnymi wzlotami i upadkami historia aż się prosi o to, żeby przedstawić ją w choć trochę nowocześniejszy sposób. "Z: The Beginning of Everything" niczego takiego nie robi, odhaczając po prostu kolejne wydarzenia z życia Fitzgeraldów, mniej lub bardziej je fabularyzując i okraszając dziesiątkami pretensjonalnych rozmów o życiu i miłości, które wywołują co najwyżej ziewanie.
O uchwyceniu niezwykłości tej pary i związanego z nimi pewnego przełomowego momentu w historii Ameryki nawet nie ma mowy. To raczej kartonowe figury, niż ludzie z krwi i kości. Zresztą wszystkie najważniejsze postacie serialu, włącznie z zasadniczym ojcem Zeldy, granym przez Davida Strathairna, spłaszczono i spłycono, tak że nie pomaga nawet to, iż na drugim planie pojawia się czasem ktoś, na kim można zawiesić oko. Ot, choćby siostry Eugenia i Tallulah Bankhead (Natalie Knepp i Christina Bennett Lind), które mają w sobie więcej ikry niż serialowa Zelda.
Ale ani znośni bohaterowie drugoplanowi, ani lejący się hektolitrami szampan, wspaniałe kostiumy i niemal non stop pobrzmiewający jazz nie wystarczą, żeby oddać dobrze klimat ryczących lat 20., wspaniałość Nowego Jorku w tamtym okresie i nietuzinkowość tej historii. Niby gdzieś tam między słowami można odnaleźć nutkę charakterystycznej melancholii, niby Zelda i Scott mają swoje wielkie, emocjonalne momenty, niby nie ma drastycznych przeinaczeń – ale to wszystko za mało. "Z: The Beginning of Everything" może i jest stylowy, ale nie ma duszy, nic nie wie o namiętności i nawet nie próbuje zrobić ze swoich bohaterów prawdziwych ludzi. Ci żyją na kartach powieści Scotta, pod zmienionymi imionami, a w serialu dostaliśmy zaledwie ich blade odbicie.
Żyją i niewątpliwie zasługują na lepszą ekranizację – zwłaszcza Zelda, która nie była tylko żoną swojego męża. Była prawdziwą siłą twórczą, napędzającą Scotta i – przy całym swoim egoizmie – rezygnującą nierzadko ze stawiania siebie na pierwszym miejscu. Była emocjonalną bombą w każdej chwili gotową, by wybuchnąć. A przede wszystkim była odważną osobą, która parła do przodu w czasach, kiedy kobiety nie mogły jeszcze być, kim chciały. Niby to widać w serialu, ale jakby nie do końca. Scenarzystki uparcie prześlizgują się po powierzchni całej historii, bojąc się zajrzeć głębiej, opowiedzieć coś nietypowego, wyjść poza strefę komfortu. W warstwie realizacyjnej także trudno dostrzec choć odrobinę nowatorstwa.
W efekcie mamy więc bezpieczny, banalny, konwencjonalny serial o parze, która była dokładnym tego wszystkiego przeciwieństwem. Serial, który kończy się w takim momencie, że jego kontynuacja wydaje się konieczna, nawet jeśli reszta będzie równie nijaka co pierwsze dziesięć odcinków. Nie wiem, na ile sezonów rozplanowano "Z: The Beginning of Everything" – z jednej strony na razie opowiedziano niecałe trzy lata znajomości Zeldy i Scotta, z drugiej, wiele istotnych rzeczy już odhaczono i teraz będzie można przyspieszyć – ale wątpię, by Amazonowi opłacało się go kontynuować latami.
A przede wszystkim nie mogę pojąć, jak w ogóle doszło do jego zamówienia. Czy naprawdę nie ma w Amazonie nikogo, kto by potrafił przewidzieć, że niezbyt świeży duet czterdziestolatków nie sprawdzi się w roli najbardziej romantycznej i szalonej młodej (słowo klucz!) pary, jaka kiedykolwiek gościła na pierwszych stronach amerykańskich tabloidów? Niby "Z: The Beginning of Everything" da się obejrzeć bez wielkiego bólu – da się nawet obejrzeć dziesięć odcinków w dwa dni, jak ja to uczyniłam – ale naprawdę nie wiem, po co to robić. Lepiej przeczytać w tym czasie książkę. Wiecie czyją.