Chaos znów pod kontrolą. Recenzja "Zakłamanego detektywa" – nowego odcinka "Sherlocka"
Mateusz Piesowicz
9 stycznia 2017, 20:29
"Sherlock" (Fot. BBC)
Emocje po premierze jeszcze nie zdążyły ostygnąć, a twórcy "Sherlocka" już dołożyli do pieca. "Zakłamany detektyw" pędzi do przodu, porządkując po drodze kilka rzeczy i obiecując niezapomniany finał. Spoilery.
Emocje po premierze jeszcze nie zdążyły ostygnąć, a twórcy "Sherlocka" już dołożyli do pieca. "Zakłamany detektyw" pędzi do przodu, porządkując po drodze kilka rzeczy i obiecując niezapomniany finał. Spoilery.
Ciekawe, że na wstępie użyłem słowa "porządkować", bo przez ponad połowę nowego odcinka "Sherlocka" narzucały mi się wobec niego różne epitety, ale żaden z nich z porządkiem nie miał nic wspólnego. Wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że rację mieli ci, którzy już przed tygodniem twierdzili, że w tym sezonie Steven Moffat i Mark Gatiss zaczęli wyraźnie przesadzać. Wiecie doskonale, że "Sześć popiersi Thatcher" odebrane zostało dość ambiwalentnie – jedni zachwycali się emocjami i tym, że te same sztuczki po latach nadal działają, inni krzyczeli, że jest dokładnie odwrotnie, a serial o genialnym detektywie brnie w ślepą uliczkę wypełnioną absurdem i ckliwością. Nawet w redakcji Serialowej trudno było o konsensus, uznaliśmy więc, że poczekamy, co stanie się dalej.
Oglądając "Zakłamanego detektywa", miałem wrażenie, że tym razem stanę po stronie narzekających. Bo na ekranie rządził kompletny chaos. Nie był to jednak ten sam chaos, który zawsze tak pozytywnie kojarzył mi się z "Sherlockiem". Z niego zawsze wyłaniał się perfekcyjnie przemyślany porządek, a tutejsze wydarzenia nie miały z nim absolutnie nic wspólnego. Jasne, miało to swoje konkretne powody wynikające bezpośrednio z dramatycznych wydarzeń sprzed tygodnia, ale ekranowe szaleństwo, jakiego byliśmy świadkami, przekraczało wszelkie dopuszczalne normy. Dość powiedzieć, że zupełnie uzasadnionym było pytanie, kto odurzył się większą ilością narkotyków – Sherlock czy może jednak jego twórcy podczas pisania scenariusza?
Miało to oczywiście swój urok, zwłaszcza gdy detektyw mierzył się z problemem dotychczas przynależnym tym pogardzanym przez niego ludziom – patrzył, ale nie widział. Albo raczej widział, ale nie potrafił zrozumieć, co dokładnie, bo nie nadążał za swoim niezmiennie błyskotliwym umysłem. Benedict Cumberbatch udowodnił, że wypada równie rewelacyjnie, gdy Sherlock jest w pełni władz umysłowych, jak i w innych przypadkach, ale ratowało to sytuację tylko w pewnym stopniu. Cierpieliśmy bowiem razem z bohaterem, ale już niekoniecznie tylko za jego sprawą. Przyczyn złego samopoczucia było bowiem więcej. Poczynając od rozpaczającego Watsona i towarzyszącej mu wizji Mary (która wydawała się tu wrzucona tylko po to, by tęskniący widzowie mogli się nacieszyć obecnością Amandy Abbington – nie podobało mi się, ale też nie będę tego zbyt mocno potępiał), a kończąc na niejakim Culvertonie Smithie (Toby Jones), którego sprawą próbował się zająć Sherlock.
Dodając do tego stan głównego bohatera, otrzymaliśmy mieszankę niespójną, pokręconą i najzwyczajniej w świecie trudną do śledzenia. Zbiór scen, z których większość wprawdzie nadal wypadała dobrze (zwłaszcza pod względem realizacyjnym – choć narkotykowy amok zdążył mi się już opatrzyć, to tu wypadł świetnie), bo to ciągle "Sherlock", czyli wyższa klasa serialowa, ale razem nie łączyły się w całość, którą oglądałoby z przyjemnością. Nic to nowego, że Moffat i Gatiss nie odkrywali przed nami wszystkich kart, jednak o ile wcześniej czułem się usatysfakcjonowany robieniem ze mnie wariata, o tyle teraz odczuwałem narastające zmęczenie. Po co to wszystko, panowie?
Odpowiedź kazała na siebie chwilę poczekać, ale gdy już przyszła, sprawiła, że zmieniłem zdanie o "Zakłamanym detektywie" niemal o 180 stopni i wyśmiałem własny brak wiary. Wiedziałem przecież, że "Sherlock" jest zdecydowanie najlepszy wtedy, gdy do błyskotliwej formy dodaje prawdziwe emocje, a te zdecydowanie najpotężniejszego kalibru były, są i zawsze będą związane z parą głównych bohaterów. Jasne, że śmierć Mary nas poruszyła, ale dopiero patrząc na nią przez pryzmat tego, do czego doprowadziła w relacji Sherlocka i Johna, dostrzega się cały obrazek. Nie wiem, co dokładnie szykują twórcy na finał, ale ten sezon już teraz wygląda na bardzo szczegółowo przemyślany w większej perspektywie. Spoiwem dla niego są bez dwóch zdań właśnie stosunki duetu Holmes/Watson, na których niemal w całości skupił się "Zakłamany detektyw". I dopiero wiedząc o tym elemencie odcinka, można go właściwie docenić.
Nie chodziło tu bowiem wcale o seryjnego mordercę, którego twórcy zapowiadali jako "najbardziej paskudnego łotra, jakiego mieli". Gdybyśmy skupiali się tylko na nim i jego nierównym starciu z będącym na haju Sherlockiem, trzeba by wydać mało przyjazny werdykt. Culverton Smith (w oryginale lekarz, tutaj filantrop i celebryta) wypada w sumie dość słabo, by nie użyć mocniejszych słów. Zdecydowanie jest to postać z potencjałem, a Toby Jones jak mało kto pasuje do ról wyjątkowo obślizgłych typów, ale twórcy "Sherlocka" wydają się go zupełnie nie wykorzystywać. Historia o środku powodującym utratę pamięci należy do najbardziej absurdalnych w całym serialu, a i późniejsze wydarzenia trudno zestawiać w jednym rzędzie z drobiazgowo przemyślanymi szwarccharakterami z poprzednich odsłon "Sherlocka". Ot, morderca działający w świetle jupiterów, co w tym szczególnego? Za mało o nim wiemy, by czymkolwiek się tu ekscytować.
Rzecz w tym, że Culverton Smith nie jest tutaj celem, a zaledwie środkiem do jego osiągnięcia. Ten został określony jeszcze w poprzednim odcinku, a zrobiła to… Mary Watson. "Ocal Johna, Sherlocku". Kto by się spodziewał, że to krótkie zdanie, wypowiedziane w trosce o załamanego męża, będzie pełnić tak istotną rolę? Trudno przecenić spryt twórców, którzy bardzo umiejętnie wykorzystali motywy z opowiadania Arthura Conan Doyle'a (w "Umierającym detektywie" Sherlock użył Watsona, by zastawić pułapkę na mordercę), przeistaczając je w taki sposób, by Smith był zaledwie pomniejszym elementem planu detektywa. Tym najważniejszym był John Watson, człowiek, który potrzebował pomocy, ale mógł ją przyjąć tylko wtedy, gdy zagrożone było życie przyjaciela.
Pokręcone? Oczywiście, że tak, ale to jest właśnie ten rodzaj fabularnego salta, za który tak uwielbiam "Sherlocka". Gdy przyjrzymy się tej intrydze z bliska, widać jak misternie została ona utkana i jak bardzo pasują tam wszystkie szczegóły. O tym, że Watson rzuci wszystko, by ratować życie już wiedzieliśmy, więc nie było to nic nowego, ale fakt, że autorem całego planu nie był Sherlock, lecz Mary? To coś nowego, dokładnie przemyślanego i wywołującego daleko idące konsekwencje. W jednej chwili znaczenie zyskała jej śmierć oraz "pośmiertna" obecność w tym odcinku, Sherlock udowodnił, że jest gotów na największe poświęcenie oraz, że nawet mistrz dedukcji musi ulec, gdy w grę wchodzą najprostsze emocje.
Emocje, które przyćmiłyby całą resztę tego odcinka, gdyby nie jego zakończenie, które sprawia, że na kolejny odcinek "Sherlocka" znów czekam, przebierając nogami z niecierpliwości. Długo oczekiwane pojawienie się trzeciego Holmesa było już tak wyraźnie zapowiadane, że chyba nikt nie przewidział w gruncie rzeczy prostego twistu: brat okazał się siostrą. Twórcy "Sherlocka" nie byliby jednak sobą, gdyby na tym poprzestali, dodali więc jeszcze więcej niespodzianek, znów sprawiając, że głowa mogła nam eksplodować z nadmiaru sensacji. Zdecydowanie potrzeba nieco dłuższej chwili, by zebrać to wszystko w jedną całość, ale na ten moment wiemy tyle, że kimkolwiek dokładnie jest i cokolwiek planuje Euros Holmes (w tej i dwóch innych rolach kapitalna Siân Brooke, o której Steven Moffat powiedział, żeby wstrzymać się z zachwytami do przyszłego tygodnia, bo będzie jeszcze lepsza), będzie to miało jakieś straszliwe konsekwencje.
A najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że to wszystko tylko jedna z możliwych atrakcji, bo pytania po "Zakłamanym detektywie" można mnożyć. Od tych oczywistych począwszy (bo czy John przeżyje to akurat żaden cliffhanger, czyż nie?), poprzez intrygujące, jak kwestia Sherrinford, aż po zaskakujące, jak sprawa Irene Adler (chyba żaden powrót nie ucieszyłby mnie bardziej). Nie wspominając o najbardziej dręczącym mnie pytaniu: czy zobaczymy jeszcze panią Hudson w Aston Martinie?
Miałem i nadal mam sporo zastrzeżeń do tego odcinka "Sherlocka", ale nie potrafię się złościć na twórców, którzy zapewnili mi tyle rozrywki – nawet jeśli przez chwilę wydawała się ona męcząca. Wiedząc, dokąd to wszystko zmierza, o wiele łatwiej docenić całą resztę i kunszt, jaki włożono we wszystkie tutejsze elementy. Miał już serial BBC o wiele lepsze odcinki, wątpię też, by czasy największej świetności były jeszcze przed nim. Ale oszukiwałbym sam siebie, gdybym upierał się przy stanowisku, że po "Zakłamanym detektywie" pozostaną mi złe wspomnienia. "Sherlock" jaki jest, każdy widzi i nie wierzę, by za tydzień coś miało się w tej kwestii zmienić. Dopóki będzie on dostarczał takich emocji i z podobną gracją wygrzebywał się spod fabularnych zawijasów, mogę go oglądać jeszcze długo. I kto wie, może nawet Moriarty nie będzie mi potrzebny do szczęścia?