Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
8 stycznia 2017, 20:35
"Tabu" (Fot. BBC)
Mnóstwo emocji wzbudził w tym tygodniu "Sherlock", ale my go nie zamierzamy dziś ani kopać, ani chwalić. Wśród naszych hitów znalazło się m.in. "Tabu", "One Day at a Time" i "Man Seeking Woman", nie zabrakło też paru solidnych kitów.
Mnóstwo emocji wzbudził w tym tygodniu "Sherlock", ale my go nie zamierzamy dziś ani kopać, ani chwalić. Wśród naszych hitów znalazło się m.in. "Tabu", "One Day at a Time" i "Man Seeking Woman", nie zabrakło też paru solidnych kitów.
HIT TYGODNIA: "One Day at a Time" – nowa nadzieja dla tradycyjnej komedii
Nowy familijny sitcom od Netfliksa, a zarazem reboot serialu z lat 70., kręcony wieloma kamerami przed publicznością – brzmi nieciekawie? Nic bardziej mylnego, gdyż okazuje się, że taki format nadal da się wykorzystać, aby stworzyć dowcipną, ciepłą i często wzruszającą historię, którą ogląda się z ogromną przyjemnością.
Perypetie Penelope, jej matki i dzieci są nie tylko źródłem dla komediowych wątków z rodziną na pierwszym planie, ale i wpisują się w większą historię, którą serial opowiada na przestrzeni całego sezonu. Elementy dramatyczne potraktowane są z odpowiednią powagą, a pozornie czysto komediowe postacie mają w sobie coś więcej. W efekcie dostajemy trzynaście spotkań z pochodzącą z Kuby rodziną Alvarezów, które ani trochę nie przypominają bezmyślnej rozrywki, jaką często serwują tego typu sitcomy. No i oczywiście – każda scena z fantastyczną Ritą Moreno to prawdziwe komediowe złoto. [Michał Paszkowski]
KIT TYGODNIA: "The Affair" i kąpiel w sadzawce, która przelała czarę goryczy
3. sezon "The Affair" od początku jest raczej rozczarowaniem niż źródłem nieustannego zachwytu, ale jeszcze miesiąc temu mieliśmy nadzieję, że wszystko pójdzie w sensownym kierunku. Nie poszło i raczej już nie pójdzie. Kiedy bohater wpada spanikowany w ubraniu do jeziora, by z pełną powagą zacząć ratować tonącą młodszą wersję siebie, wiedz, że oglądasz operę mydlaną, a nie subtelny serial o ludzkich emocjach. Tak ciężkiej metafory z pewnością w "The Affair" się nie spodziewałam.
Nie spodziewałam się też paru innych rzeczy, które zbliżają produkcję Showtime do najgorszych sezonów "Revenge". Przede wszystkim porażką jest cały więzienny wątek Noaha Sollowaya. Już sam pomysł to tandeta czystej wody, zaś to, że Noah w tym sezonie został już dźgnięty w szyję i miał wypadek samochodowy, a jednak cały czas biega po świecie niczym superbohater, to po prostu absurd. Nie podoba mi się też to, co zrobiono z Helen, której życie najwyraźniej zaczyna się i kończy na byłym mężu. Jeśli człowiekowi żal takiego palanta jak Max, to znak, że coś w serialu poszło mocno nie tak.
Nie udała się również postać nowej "dziewczyny" Noaha – banalna, stereotypowa Francuzka, która ostentacyjnie pali, pije wino hektolitrami, ciągle zapomina angielskich słów, mimo że wykłada literaturę na amerykańskim uniwersytecie, i ma starszego męża z Alzheimerem oraz obsesję na punkcie seksu. To fatalna, nieciekawa postać, której poświęcono w "The Affair" zdecydowanie za dużo miejsca, podczas gdy Alison zeszła na drugi plan.
Wypada wreszcie zauważyć jeszcze jedno – tego, co na początku nas przyciągało do "The Affair", czyli inteligentnej zabawy perspektywami, polegającej na pokazywaniu subtelnych różnic w widzeniu tych samych rzeczy przez różne osoby, prawie już nie ma. Serial telewizji Showtime postawił na "dzianie się", kazał Noahowi przemieszczać się w tempie Flasha z poważną raną na szyi i cały czas przy tym oglądać się, czy go nie goni więzienny strażnik, a zaniedbał przy tym coś tak podstawowego jak ludzkie emocje. Subtelności w "The Affair" już nie ma, jest druga zemsta Emily Thorne. Czekam jeszcze aż Scotty zmartwychwstanie, a Noah i Helen będą żyć długo i szczęśliwie w otoczeniu gromadki dzieci i wnuków. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Mrok, tajemnice i Tom Hardy – "Tabu" spełnia oczekiwania
Wspólna produkcja BBC i FX, za którą odpowiadali m.in. Steven Knight ("Peaky Blinders") i Ridley Scott, to jedna z najgłośniejszych premier początku roku, nic więc dziwnego, że mieliśmy wobec niej wysokie oczekiwania. Choć trzeba jeszcze poczekać, by stwierdzić, czy wszystkie zostaną spełnione, po premierze mogę z ulgą stwierdzić, że jest dobrze. "Tabu" wciąga, intryguje i pochłania swoim specyficznym klimatem od pierwszych sekund, a im dłużej trwa, tym bardziej zagadkowe się staje.
Od razu widać, że nie będzie to serial, który pokochają miliony. Nie ma w nim szybkiej akcji, ani fabularnych twistów, które zapewniłyby łatwą popularność, jest za to mocne postawienie na budowanie atmosfery niezwykłości, sporo niemal statycznych, pozbawionych dialogów scen, przepiękne zdjęcia i kapitalna muzyka. No i Tom Hardy.
Właściwie od niego powinienem zacząć, bo charyzma Brytyjczyka podnosi ocenę "Tabu" o stopień w górę. Hardy jako James Keziah Delaney kradnie dla siebie prawie każdą scenę, zamieniając serial w teatr jednego aktora i wcale nie mam zamiaru na to narzekać. Bez niego "Tabu" byłoby tylko solidną mieszanką kostiumowego dramatu i nadprzyrodzonych elementów – dzięki niemu zmienia się w coś więcej. Nie mogę się doczekać, by dowiedzieć się, w co konkretnie. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Ransom", czyli kolejny archaiczny projekt CBS
Netflix, Hulu, Amazon zaskakują nas coraz oryginalniejszymi projektami serialowymi, które przyczyniają się do rozwoju amerykańskiej telewizji. Tymczasem CBS podąża w odwrotnym kierunku. Tam czas zatrzymał się jakieś 10 lat temu, skoro władze tej stacji uważają, że mogą ściągnąć przed telewizory widzów za pomocą takich seeriali jak "Ransom". To projekt, którym moglibyśmy zainteresować się w latach 2000-2005, gdy CBS było pionierem w wymyślaniu rozmaitych dramatów proceduralnych.
Dziś "Ransom" nie wzbudza żadnych emocji. Mało tego – to projekt, który przez dzisiejszy rynek przechodzi niezauważenie, a po miesiącu nikt nie będzie o nim pamiętał. Produkcja stworzona przez Franka Spotnitza to dramat proceduralny z krwi i kości. Nie skupia się co prawda na policjantach, detektywach czy też np. agentach FBI, główny składnik pozostaje jednak bez zmian. Są nim przestępcy, a dokładnie porywacze, którym przeciwstawia się główny bohater, negocjator, i jego dzielna drużyna.
"Ransom" nie ma na siebie grama oryginalności. Nie oferuje też wyrazistego głównego wątku, który mógłby przyciągnąć przed telewizory widzów w kolejnych tygodniach. Bohaterowie wyglądają i brzmią mocno nienaturalnie (a szczególnie grany przez Luke'a Robertsa negocjator), a o dialogach lepiej szybko zapomnieć. To jeden z najbardziej archaicznych projektów telewizji CBS ostatnich lat. Projekt, który nie jest warty ani minuty Waszego czasu. [Marcin Rączka]
HIT TYGODNIA: Świetny duet z "Man Seeking Woman"
Jedna z najbardziej niedocenianych komedii wróciła w tym tygodniu w trochę innej formule niż dotychczas. Tytułowy mężczyzna już nie szuka kobiety – znalazł ją i są razem niesamowici. Debiut Lucy (Katie Findlay, czyli Rosie Larsen z "The Killing") wypadł pysznie, zwłaszcza że już w pierwszych scenach przekonaliśmy się, iż ta dziewczyna czuje się w absurdzie jak ryba w wodzie. I nie traci optymizmu, nawet kiedy przyjdzie jej wylądować w śmietniku i stoczyć walkę z biurową pumą słusznych rozmiarów.
A najlepsze jest to, że między nią a Joshem wszystko potoczyło się zaskakująco naturalnie, choć nie bez przeszkód. Po drodze zaś nie zabrakło absolutnie fantastycznych komediowych sekwencji, nawiązujących do polityki Trumpa wobec imigrantów, czy też do serialu "Breaking Bad". Lekkość, z jaką połączono ze sobą tysiąc różnych elementów, była wręcz zadziwiająca, podobnie jak łatwość, z jaką odnalazła się w tym wszystkim Katie Findlay. Jak gdyby była w tym serialu od zawsze.
Lucy dała "Man Seeking Woman" fajnego kopa i zarazem udowodniła, że Josh wcale nie musi ciągle obrywać od życia (i przede wszystkim kobiet), żeby serial działał. Nie sądzę, żeby ich szczęście miało trwać wiecznie, ale w tym momencie nie da się nie kochać dziewczyny Josha. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "The Mick", czyli kolejna komedia dla nikogo
Gdy jedni z twórców "It's Always Sunny in Philadelphia" (Dave i John Chernin) angażują gwiazdę tego serialu (Kaitlin Olson) do swojej nowej komedii, można by oczekiwać, że jej poziom będzie choć przyzwoity, czyż nie? "The Mick", kolejny wtórny sitcom od FOX-a udowadnia, że nie.
Trudno właściwie wymienić jakieś zalety "The Mick", bo komedia to jednocześnie absolutnie schematyczna (nieodpowiedzialna Mickey musi się niespodziewanie zająć trójką dzieci swojej siostry), jak i zawodząca w tych elementach, w których próbuje zrobić coś nowego. Humor jest tu rzeczywiście nieco ostrzejszy niż klasycznych sitcomach, ale daleko mu do tego znanego z produkcji z kablówek, na których tle wypada bardzo blado. Tyle jednak wystarczy, by "The Mick" nie trafiło również do typowej sitcomowej widowni, spodziewającej się komedii familijnej. A jeśli to nie dla nich, to właściwie dla kogo?
To może chociaż aktorsko jest dobrze? Też pudło. Wprawdzie Kaitlin Olson ma niezaprzeczalny talent komediowy, ale ginie on w tonie stereotypowych żartów i humoru niskich lotów. No i jeszcze towarzyszy jej trójka koszmarnie irytujących dzieciaków, pomiędzy którymi nie ma absolutnie żadnej chemii, a pierwszą myślą po obejrzeniu, jest chęć jak najszybszego wyrzucenia ich z pamięci. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Brooklyn 9-9" zaszalało w zimowym finale
"Brooklyn Nine-Nine" późną jesienią wróciło do niezłej formy i wygląda na to, że to stały trend. Podwójny odcinek "Fugitive", w którym Amy i Jake założyli się, kto załapie więcej zbiegłych więźniów, był dosłownie wypchany cudnymi bzdurkami i wdzięcznymi one-linerami. Tej rywalizacji Amy i Jake'a bardzo mi brakowało, odkąd zostali parą, bo to była jedna z tych rzeczy, które pozwalały serialowi iść na całość. Tym razem też nie było żadnych hamulców, obie strony grały nieczysto, nie brakowało zgrabnych odniesień popkulturowych, a wisienką na torcie okazała się informacja, że det. Peralta ma tylko jeden szary ręcznik, którego za nic nie da się podpalić.
Było też trochę suspensu związanego z bliską współpracą z przestępcą, była pani powtarzająca piękną polszczyzną jedno ważne słowo – KANALIZACJA! – oraz pizza z ciasteczkami, detektywistyczne piosenki przewodnie i genialna próba wyjaśnienia przez Holta, że ma na myśli dziecko (czyli istotę ludzką, która wiąże krawat w najprostszy możliwy sposób). Jakby tego było mało, na koniec dorzucono jeszcze przedziwny cliffhanger, a twórcy sugerują, że właściwym pytaniem w tym przypadku jest: "czy autobus to przeżył?".
Szkoda żegnać "Brooklyn 9-9", kiedy złapało akurat taką formę. Zwłaszcza że w tym momencie nie wiadomo, kiedy wróci, a nie najlepsza oglądalność każe zapytać, co z tym serialem będzie dalej. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Współczesna historia Dorothy Gale nadaje się tylko do zapomnienia
Kiedy John Landgraf – prezes telewizji FX – powtarza, że co roku w USA produkuje się za dużo seriali telewizyjnych, ma na myśli dokładnie takie projekty, jak "Emerald City". Produkcja telewizji NBC tworzona była od 2014 roku i doczekała się dwóch solidnych potknięć. Już wtedy projekt trzeba było wycofać i o nim zapomnieć. Władze NBC postanowiły jednak zaryzykować, zainwestować grube miliony dolarów w drogą produkcję serialu fantasy, a następnie… zesłać go do piątkowej ramówki, gdzie "Emerald City" nie ma żadnych szans na przetrwanie.
Uważam jednak, że nawet gdyby produkcja Matthew Arnolda emitowana była w nieco atrakcyjniejszym miejscu w ramówce, również przepadłaby sromotnie. To projekt, który najzwyczajniej w świecie nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Produkcja zapowiadana była, jako połączenie "Gry o tron" i "Once Upon a Time", ze współczesnymi bohaterami biegającymi po świecie "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", co już samo w sobie miało być przełomowe. W praktyce wyszło z tego bardzo przeciętne fantasy z fatalnymi wątkami w tytułowym Szmaragdowym mieście oraz nieporywającą historią głównej bohaterki – Dorothy Gale.
Oczywiście "Emerald City" pod względem wizualnym prezentuje się rewelacyjnie, ale to żadne zaskoczenie, skoro nie szczędzono wydatków na efekty specjalne i zdjęcia w plenerach. Wszystko inne w produkcji NBC wypada przeciętnie bądź bardzo słabo. A szkoda, bo z tego pomysłu można było wyciągnąć dużo więcej, a sama historia – zdawało się – ma o wiele większy potencjał. Być może ujawniłby się on, gdyby "Emerald City" wylądowało w telewizji kablowej. Pytanie tylko, czy jakakolwiek kablówka zainteresowałaby się tak przeciętnym scenariuszem. [Marcin Rączka]
HIT TYGODNIA: "The Halcyon", czyli guilty pleasure po brytyjsku
Są takie seriale, od których nie wymaga się cudów. Wystarczy, by co tydzień zapewniały odpowiednią dawkę rozrywki i chwilę przyjemnego oderwania od rzeczywistości. "The Halcyon" od ITV wydaje się właśnie tego typu produkcją.
Dramat kostiumowy, którego akcja rozgrywa się w Londynie w 1940 roku, opowiada o tytułowym hotelu Halcyon, jego pracownikach i gościach. Mamy tu więc mieszankę postaci z różnych klas społecznych na tle ważnych wydarzeń historycznych, a do tego całe mnóstwo romansów, zdrad, kłótni i innych szalenie istotnych spraw, przy których II wojna światowa brzmi niemalże jak błahostka. Gdzieś już to widzieliście? Bardzo możliwe, wszak poprzednim kostiumowym hitem ITV było oparte na podobnych fundamentach "Downton Abbey". Jego miłośnicy mogą "The Halcyon" zaznaczać w swoim programie w ciemno.
Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby ten serial przypadł do gustu również innym z Was, bo ma on w sobie niezaprzeczalny urok. Wygląda i brzmi (jazz! big band!) rewelacyjnie, w fabule nie sposób się pogubić, choć wątków jest całkiem sporo, a charakterystycznych bohaterów lubi się od pierwszych chwil. Nic tylko otwierać szampana i szykować się na imprezę. [Mateusz Piesowicz]