Wojna w hotelu. Recenzja "The Halcyon" – nowego brytyjskiego serialu w stylu "Downton Abbey"
Mateusz Piesowicz
5 stycznia 2017, 20:03
"The Halcyon" (Fot. ITV)
Nowy rok w serialach zaczął się kiepsko? Nie dotyczy to Brytyjczyków, bo ci praktycznie co chwilę prezentują nowość, obok której nie wypada przejść obojętnie. "The Halcyon" to właśnie ten przypadek. Spoilery.
Nowy rok w serialach zaczął się kiepsko? Nie dotyczy to Brytyjczyków, bo ci praktycznie co chwilę prezentują nowość, obok której nie wypada przejść obojętnie. "The Halcyon" to właśnie ten przypadek. Spoilery.
Nowy dramat kostiumowy od ITV debiutujący niemal dokładnie rok po zakończeniu emisji "Downton Abbey"? Trudno uwierzyć w taki zbieg okoliczności, choć oczywiście twórcy z całych sił wypierają się inspiracji – niech im będzie, nie trzeba być geniuszem, by zrozumieć, że skoro koncept sprawdził się raz, to warto nieco go przerobić i sprzedać po raz kolejny. Nie ma w tym nic złego, zwłaszcza gdy "nowe Downton" prezentuje się tak jak "The Halcyon".
Tytuł serialu jest zarazem nazwą hotelu, który stanowi centrum tutejszej akcji – mamy 1940 rok w Londynie, wojna niby trwa już od kilku dobrych miesięcy, ale jakby jej nie było (chodzi o okres tzw. dziwnej wojny), a brytyjskie elity zajmują się dokładnie tym, czym w naszych wyobrażeniach powinny się zajmować, czyli głównie wystawnym imprezowaniem i obijaniem się. Hotel Halcyon doskonale tego rodzaju rozrywkom sprzyja, bo miejsce to na pierwszy rzut oka skrzące się od przepychu i takie, gdzie byle kogo się nie wpuszcza. Pomijając oczywiście pracowników, którzy mieszając się z gośćmi, tworzą wielobarwne i intrygujące towarzystwo.
Fabuła? No tak, jakaś jest, nawet całkiem rozbudowana, ale póki do wygląda ona na dość standardową – intrygi, konflikty, romanse, awantury, ot, typowe zabawy brytyjskich wyższych sfer. W tym przypadku nie zamierzam jednak narzekać na wtórność, bo nie da się ukryć, że wszystko to ogląda się z ogromną przyjemnością. Historia toczy się bardzo płynnie, nie trzeba wiele czasu, by zorientować się, kto jest kim, za co należy się twórcom plus, bo postaci tu sporo. Wśród tych najważniejszych wypada wymienić hotelowego menedżera Richarda Garlanda (znakomity Steven Mackintosh), pracującą jako recepcjonistkę jego córkę, Emmę (Hermione Corfield) oraz właścicieli Halcyon, Lorda i Lady Hamilton (Alex Jennings i Olivia Williams, obydwoje fantastyczni). Poza tym przez ekran przewinął się tłum innych bohaterów, o których więcej dowiemy się z pewnością w przyszłości. Istotne jest na razie tyle, że każdy zdążył w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność, a tym samym obiecać atrakcje w kolejnych odcinkach.
A te z całą pewnością obejrzę, bo jak już wspominałem, "The Halcyon" zauroczył mnie praktycznie od pierwszych sekund. Nie mogło być jednak inaczej. Nie, gdy serial z zaskoczenia zaatakował jazzem, cekinami, satyną i zjawiskową Karą Tointon wyśpiewującą do dźwięków big-bandu. A potem było jeszcze lepiej, na tyle że żałowałem, iż to szalone wirowanie pięknych par w otoczeniu drinków i cygar zostało przerwane alarmową syreną i wybuchem. Ech, brutalna rzeczywistość II wojny światowej nie powinna mieć wstępu do takich miejsc.
Zanim jednak zajmiemy się nią na dobre, cofamy się nieco w czasie do maja 1940 roku, czyli okresu jeszcze względnego porządku. Mam oczywiście na myśli okoliczności polityczno-społeczne, bo w samym hotelu daleko do spokoju. Wszystko za sprawą właściciela, Lorda Hamiltona, który sprowadził sobie do Halcyon kolejną kochankę (Charity Wakefield w obłędnej blond peruce), a tu akurat niespodziewanie pojawia się jego żona. Cały personel zostaje więc postawiony w stan gotowości, a my poznajemy sposób funkcjonowania i zasady panujące w tym specyficznym miejscu.
Wszystko odbywa się w sposób tak naturalny i niewymuszony, że niemal nie zauważa się, iż wszystko dookoła jest sztuczne. Świat arystokratów dyskutujących przy drinkach o wyższości Hitlera nad Churchillem wypada tu naprawdę autentycznie, więc co dopiero powiedzieć o zuchwałej hotelowej śpiewaczce (wspominałem już Karę Tointon, wiem, ale z przyjemnością zrobię to jeszcze raz) czy tajemniczym Amerykaninie (Matt Ryan)? Rzeczywistość dookoła za chwilę legnie w gruzach, ale póki co goście i pracownicy hotelu żyją jeszcze w swoim świecie, gdzie głównie trwa zabawa, a wszystko inne wydaje się bardzo odległe.
Bliskie i jakże znaczące są tylko tutejsze sekrety (co takiego o Garlandzie wie Lord Hamilton?), nieśmiałe, ale obowiązkowe i rzecz jasna zabronione uczucia (recepcjonistka z dziedzicem – sami rozumiecie), złowrogie spojrzenia, od których przechodzi człowieka dreszcz, urażona duma, splamiony honor, kompletny jego brak oraz malutkie, wyglądające przy całej reszcie niemalże niewinnie, szantaże. Brakuje tylko, żeby ktoś tu zmarł na zawał, czyż nie? Hmm…
No dobrze, nie będę więcej zdradzał, zresztą pewnie i tak już wszystkiego się domyślacie. Tak czy siak, od kolejnego odcinka wiele się w tytułowym hotelu zmieni, a awantur mniejszych i większych szykuje się całe zatrzęsienie. Jeśli tylko będzie temu towarzyszył jazz, to nie mam nic przeciwko.
Czy "The Halcyon" zostanie wielkim serialem, który będziemy wymieniać w jednym rzędzie z najlepszymi? Wątpię. Czy będzie nam się współpracowało na tyle dobrze, by stał się kolejnym obowiązkowym brytyjskim punktem programu w naszej ramówce? Bardzo prawdopodobne. Produkcja ITV ma wszystko, by przygarnąć sieroty po "Downton Abbey" oraz liczne grono widzów szukających dobrze napisanego, znakomicie zagranego, niezbyt wymagającego, ale i nie obrażającego naszej inteligencji, a nade wszystko szalenie stylowego (i seksownego!) serialu. "The Halcyon" zdążył już udowodnić, że to wszystko ma i to w zaledwie jednym odcinku.
Dodajmy do tego liczne grono charakterystycznych i dających się lubić postaci, urocze żarciki z wyższych sfer, szczyptę nieco bardziej niegrzecznego humoru oraz zbliżającą się wielkimi krokami wojenną zawieruchę, a otrzymamy mieszankę, do której jak ulał pasuje kieliszek czegoś z bąbelkami. Tak mógłby się zaczynać każdy kolejny rok.