Sherlock niańczy dzieci i bawi się w Bonda. Recenzujemy "Sześć popiersi Thatcher" z 4. sezonu
Marta Wawrzyn
2 stycznia 2017, 21:33
"Sherlock" (Fot. BBC)
W premierze 4. sezonu "Sherlocka" wiele miejsca poświęcono różnego rodzaju gierkom i twistom, a także rodzinie Watsonów. I jest to powrót, który rzeczywiście cieszy, nawet jeśli serial miał już lepsze odcinki. Spoilery!
W premierze 4. sezonu "Sherlocka" wiele miejsca poświęcono różnego rodzaju gierkom i twistom, a także rodzinie Watsonów. I jest to powrót, który rzeczywiście cieszy, nawet jeśli serial miał już lepsze odcinki. Spoilery!
Niańczenie dzieci i zabawa w Bonda to oczywiście tylko zasłona dymna, bo "Sześć popiersi Thatcher" ma dwie twarze – na początku pokazuje tę lekką, przyjemną i bezpretensjonalną, by pod koniec zrzucić na widzów emocjonalną bombę ciężkiego kalibru. I choć przez półtorej godziny wiele się dzieje, a zmiana tonu jest więcej niż wyraźna, na pewno jest to odcinek znacznie bardziej spójny niż "Upiorna panna młoda" (choć kłóciłabym się ze stwierdzeniem, że lepszy).
Jeśli historia superagentki Mary Watson od początku wydawała Wam się absurdalna, wydarzenia z "Sześciu popiersi Thatcher" tylko Was w tym przekonaniu utwierdzą, a i finałowych emocji pewnie aż tak nie odczujecie. Do mnie to balansowanie na cienkiej granicy, poza którą jest już tylko autoparodia, przemawia, choć oczywiście w niewielkich dawkach. Gdybyśmy w każdym odcinku mieli oglądać, jak "Sherlock" udaje film o agentach i przemieszcza się po mapie z prędkością błyskawicy, pewnie bym zwariowała. Ale to był ostatni taki odcinek. Szpiegowskie gierki się skończyły, a wraz z nimi rodzinne szczęście Johna Watsona.
Wróćmy jednak do początku, nad Tamizę, do siedziby brytyjskich tajnych służb, gdzie Sherlockowi – bezczelnie przyklejonemu do iPhone'a – zostaje wybaczone i zapomniane wszystko to, co zbroił w finale 3. sezonu. Sprawa Charlesa Magnussena to już przeszłość, o czym informują Sherlocka szefowie agencji, a także jego brat. Widzowie w tym momencie raczej nie zwracają uwagi na obecną na spotkaniu sekretarkę, tylko czekają, aż najlepszy detektyw we wszechświecie znajdzie nowe zadanie. To rzeczywiście szybko się pojawia i tylko z pozoru jest mało interesujące. Tytułowe popiersia premier Thatcher mogłyby tak naprawdę być czymkolwiek innym, bo – podobnie jak w oryginale, u sir Arthura Conan Doyle'a – same w sobie nie mają żadnego znaczenia. Dają jednak początek zadziwiająco misternej układance, która jest od początku w stu procentach logiczna i jednocześnie tak skomplikowana, że bez Sherlocka błądzilibyśmy w mroku do teraz.
Serial BBC w premierze 4. sezonu z gracją i lekkością pędzi przed siebie, serwując twist za twistem, a w międzyczasie bawiąc widzów tysiącem wątków pobocznych. Benedict Cumberbatch może i miał przerwę w byciu Sherlockiem, ale to nie znaczy, że stracił pazur. To wciąż ten sam dobrze funkcjonujący socjopata, którego znamy i lubimy, już od pierwszej sceny. Patrzenie, jak traktuje z buta klientów, którzy mają odwagę zawracać mu głowę swoimi banalnymi sprawami, było i jest wielką frajdą. Sherlock pozostał złośliwym arogantem, który uważa, że jest lepszy od całego gatunku ludzkiego, ale ma również wiele okazji, by pokazać inne swoje oblicza. Owszem, szczegóły jego relacji z dzieckiem Watsonów łatwo było przewidzieć, ale to nie znaczy, że nie bawią (ach, ta jego lekcja logiki z grzechotką w roli głównej). Podobnie zresztą rzecz się miała z psiakiem.
Nie brakowało odniesień do prozy sir Conan Doyle'a – jak Czarna Perła Borgiów z oryginalnych "Sześciu popiersi Napoleona", pies o imieniu Toby czy akronim A.G.R.A. (więcej o tym poczytacie tutaj). Dialogi jak zwykle napisane zostały rewelacyjnie – już sama tyrada Sherlocka o Bogu, stanowiąca odpowiedź na propozycję, by został ojcem chrzestnym małej Rosamundy, warta jest wszelkich wyróżnień tego świata. Podobnie zresztą jak wizja III wojny światowej rozpętanej przez żonę klienta ze śmierdzącym oddechem. Cumberbatch czuje się jak ryba w wodzie w tej roli i wypada w niej jak zwykle przepysznie, zaś zmiany dynamiki w jego ekipie, wynikające z tego, że Watson ma żonę i to taką, która może się przydać w ściganiu złoczyńców, tylko dodały serialowi świeżości.
Chwilo, trwaj? Nie do końca. Pierwsza połowa odcinka, którą spędziliśmy, błądząc w mroku, spełniła swoje zadanie. Czyli wprowadziła nas z powrotem w świat serialu, dostarczając lekkiej rozrywki na wysokim poziomie, z licznymi mrugnięciami scenarzystów w kierunku wygłodzonej publiczności. Druga połowa to już droga – kręta, a jakże! – w kierunku tego finałowego szoku, po którym nic nie będzie takie samo. Gdyby "Sherlock" nie zostawił mnie ze złamanym sercem, pewnie narzekałabym na bzdurny jak zawsze wątek superagentki Mary Watson, ale nie jestem w stanie, po części także dlatego, że Amanda Abbington ma sobie tyle naturalnego uroku, że nie mam problemu z uwierzeniem w niecodzienne przygody jej bohaterki (równie wiarygodnie wypada zresztą jako świeżo upieczona mama). Żona Watsona była szpiegiem, a teraz ucieka przed śmiercią, jak ten kupiec z Samary, którego historię wszyscy w "Sherlocku" widzą trochę inaczej. Tak, jest w tym pewna dawka absurdu, ale jeśli przyjmie się to wszystko na wiarę, można się świetnie bawić, oglądając teleportacje Mary, konfrontującej się z własną przeszłością.
Gdyby tej sympatycznej bohaterki nie dopadła w końcu śmierć, "Sześć popiersi Thatcher" byłoby jednym z tych łatwych, lekkich i przyjemnych odcinków "Sherlocka", których szczegóły bardzo szybko zacierają się w pamięci. Bo tak, scenariusz był niesamowicie wdzięczną układanką, obecność dziecka, jak i szalenie charyzmatycznego psa, w ekipie dodała serialowi komizmu, a sarkastyczny Benedict Cumberbatch zrobił, co do niego należało – ale to wszystko. Nawet Moriarty, pytający, czy za nim tęskniliśmy, wydawał się odległą pieśnią, zwłaszcza kiedy okazał się nie mieć nic wspólnego z gipsowymi popiersiami Thatcher.
Uśmiercenie Mary Watson i zarazem poróżnienie Sherlocka z jego najlepszym przyjacielem – który nie może mu wybaczyć, że nie dotrzymał obietnicy i nie ochronił jego żony – zmienia postać rzeczy. To wyraźny zwrot w mrocznym kierunku i znak, że gierki się skończyły, bo realna jest i śmierć, i ludzkie uczucia. W tym również uczucia głównego bohatera, któremu bliżej do człowieka, niż sam by chciał.
To, co zrobili Steven Moffat i Mark Gatiss z postacią Mary, wydaje się naturalną konsekwencją ich reinterpretacji opowiadań sir Conan Doyle'a. W książkach żona Watsona po prostu znikła i możemy tylko spekulować, czy została uśmiercona, czy jednak nie. Twórcy serialu BBC też musieli się jej pozbyć, ale nie mogli pozostawić jej wątku bez zamknięcia. Postawili więc na wyciskacz łez, który momentami wydawał się przesadny (bohaterska śmierć, przemowa na koniec i to oskarżenie rzucone przez Watsona w kierunku Sherlocka – uff!), ale niewątpliwie spełnił swoje zadanie. Śmierć Mary boli, bo nie dość że była to chyba najsympatyczniejsza superagentka, jaką ziemia nosiła, to jeszcze ukochana kobieta Johna (którego wątek z niedoszłym skokiem w bok miał swój urok, ale nie pozostawił wątpliwości, że rodzina jest i będzie najważniejsza) i matka jego dziecka.
To, co z nami zrobiono, stanowi szczyt wyrachowania, i to taki osiągnięty przy pomocy mało subtelnych metod. Ale co tu dużo mówić – zadziałało. Skręt w mrocznym kierunku wydaje się w tym momencie nieunikniony, bo nie dość że takie wydarzenie nie może nie odcisnąć na serialu piętna, to jeszcze ciągle w zapasie jest Moriarty. To nie on stał za sprawą roztrzaskanych popiersi, to nie on wysłał Sherlockowi płytę z pytaniem, czy za nim tęsknił – ale to nie znaczy, że nie powróci z niebytu, w tej czy innej formie.
Ponieważ nowe odcinki "Sherlocka" pojawiają się raz na kilka lat, każdy powrót serialu wiąże się z ogromnymi oczekiwaniami. Może nie z takimi, jak kolejne odsłony "Gwiezdnych wojen", ale nie ulega wątpliwości, że dla publiki spragnionej widoku Benedicta Cumberbatcha i Martina Freemana powroty serialu BBC są tak samo ważne, jak premiery kinowych blockbusterów dla fanów komiksowych światów Marvela czy DC. Takie oczekiwania rzadko zostają spełniane, a "Sześć popiersi Thatcher", pomimo zgrabnej konstrukcji i dużej zawartości emocji, plasuje się gdzieś pośrodku rankingu najlepszych odcinków "Sherlocka".
Ale warto zwrócić uwagę na jedną rzecz. "Sherlock" to już nie tylko zabawa konwencją i umiejętne przekładanie klocków, które w tej czy innej formie skądś kojarzymy. Reinterpretacja prozy sir Conan Doyle w tym przypadku wiąże się ze stworzeniem bohaterów z krwi i kości, którzy egzystują we współczesnym świecie, zachowując przy tym wiele cech swoich pierwowzorów. To, że Twitter dziś płacze po Mary – albo zastanawia się, czy może jednak nie udało jej się oszukać śmierci – jest najlepszym dowodem na to, iż coś serialowi BBC wyszło. A coś mi mówi, że to dopiero początek i takich emocjonalnych bomb, związanych choćby z relacją Sherlocka i Johna czy też imieniem Sherrinford, będzie w tym sezonie więcej.