30 najlepszych serialowych odcinków 2016 roku (miejsca 10 – 1)
Redakcja
26 grudnia 2016, 13:33
"Westworld" (Fot. HBO)
10. "Rectify" – "Pineapples in Paris"
Niezwykle emocjonalny odcinek "Rectify", z którego dowiedzieliśmy się, że Ted nigdy nie chciał uprawiać ananasów w Paryżu, w żadnej dekadzie, zaś jego syn poprosił Tawney o rozwód w łamiącej nam wszystkim serca scenie. I choć – również dzięki tytułowym ananasom – mocno zapadła mi w pamięć próba wyciągnięcia przez Janet informacji, czy jej mąż nie chciał przypadkiem innego życia i co takiego właściwie czuł przez te wszystkie lata, to było 45 minut należące przede wszystkim do Teddy'ego.
Nie dało się przejść obojętnie obok sceny, w której łamiącym się głosem prosił żonę, żeby udzieliła mu rozwodu i zapewniał ją, że wszystko będzie dobrze. Gdyby nie łzy, którymi mimowolnie wypełniły się jego oczy, wyglądałby przy tym na zupełnie spokojnego i przekonanego o słuszności takiej decyzji. Potem zaś zobaczyliśmy, co się dzieje z facetem takim jak Teddy, kiedy traci swój cały świat. Ostatnie sceny to istna tragikomedia, po której potłuczonego emocjonalnie Teddy'ego było jeszcze bardziej żal (a przy tym nie dało się nie podziwiać jego pomysłowości) i która, jak wiemy, będzie jeszcze miała swoją kontynuację.
Clayne Crawford był tak nieziemski w "Pineapples in Paris", że zaczęłam mieć nadzieję, iż tym razem nie pominą "Rectify" w rozdaniach nagród. Oczywiście pominęli, ale desperatom zawsze jeszcze zostaje serialowa "Zabójcza broń", gdzie ten aktor gra jedną z głównych ról. [Marta Wawrzyn]
9. "Orange Is the New Black" – "Toast Can't Never Be Bread Again"
Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego nie ma tutaj poprzedniego odcinka ("Animals"), który zakończył się najbardziej pamiętnym momentem 4. sezonu serialu? Odpowiedź jest prosta – następujący po nim finał był w całości wypełniony konsekwencjami tej sceny i emocjami, jakie jej towarzyszyły. Dopiero tutaj mogliśmy się w pełni zmierzyć ze śmiercią Poussey, a twórcy nie ułatwili nam sprawy, tworząc odcinek, po którym najzwyczajniej w świecie trudno było powstrzymać łzy.
"Toast Can't Never Be Bread Again" to przede wszystkim ostatnia podróż Poussey, która miała oczywiście miejsce w przeszłości, przed jej aresztowaniem. Tutaj jednak magiczna noc w Nowym Jorku, spędzona w towarzystwie drag queen i fałszywych mnichów, została wykorzystana, by skonfrontować pełną życia, nadziei i optymizmu młodą dziewczynę z tym wszystkim, czego została pozbawiona w Litchfield. Retrospekcje ukazywały Poussey, przed którą otworem stał cały świat – zwykłą osobę pełną radości i trosk, ale również wolności i swobody, by z tym wszystkim zrobić dokładnie to, na co będzie miała ochotę. Nie pozbawiony indywidualności numerek wciśnięty w tryby bezdusznej więziennej machiny.
I choć odcinek był pełen pięknych, zapadających w pamięć scen w więzieniu, to dopiero ostatnią z uśmiechającą się prosto do kamery Samirą Wiley poczuliśmy jak pchnięcie nożem prosto w serce, które przy okazji skręciło nam wnętrzności w piekielnym żalu. Coś niewiarygodnego i esencja telewizji w jednym krótkim ujęciu. [Mateusz Piesowicz]
8. "Transparent" – "To Sardines and Back"
Nie ma to jak kolacja u Pfeffermanów. Zawsze ktoś się obrazi, ktoś coś wyzna, a przy okazji pewnie jeszcze znajdzie się zgubiony wiele lat temu żółw domowy. Impreza rodzinna w "To Sardines and Back" nie dość że spełnia wszystkie te warunki, to jeszcze robi to w fantastycznym stylu.
Maura gotowa jest rozpocząć kolejny etap swojego życia i podczas kolacji z okazji swoich 70. urodzin oznajmia rodzinie, że ma zamiar poddać się operacji zmiany płci. Jak można się spodziewać, reakcje są różne, co chyba najlepiej pokazuje stopniowe odchodzenie od stołu kolejnych gości. Niezręczna scena trwa tak długo, aż zostają tylko Maura i dzieci, które z małą skutecznością próbują okazać jej wsparcie, cały czas będąc w szoku.
"To Sardines and Back" przedstawia nam również najfajniejszą nową postać trzeciego sezonu – żółwia Nacho, który zgubił się młodym Pfeffermanom ponad 20 lat temu, a całe swoje życie spędził spacerując po rurach wentylacyjnych ich domu. Był tam cały czas, słyszał wszystko, kiedy oni myśleli, że on nie żyje, a teraz w magiczny sposób się odnajduje, wracając do zmienionego już klanu Pfeffermanów. No, może nie tak do końca zmienionego, bo ich egocentryzm pozostał nienaruszony. Ale co to byłby za "Transparent" bez naszych samolubnych Pfeffermanów? [Michał Paszkowski]
7. "Fleabag" – "Episode 6"
O tym, że Phoebe Waller-Bridge nie gra we "Fleabag" takiej zwykłej dziewczyny, zagubionej w życiu i wielkim mieście, wiedzieliśmy właściwie od początku. Ale dopiero finał sezonu odsłonił całą mroczną prawdę o koszmarze, w którym ona żyje, wyjaśniając dokładnie, co się stało z jej przyjaciółką Boo.
I tak, było po drodze cholernie śmiesznie, bo zobaczyliśmy nieudany seks z sarkastycznym komentarzem prosto do kamery, scenę rozstania, którą główna bohaterka początkowo uważała za scenę wyznania miłości, a także tysiąc absurdalnych zdarzeń dziejących się na dalekiej od zwyczajnej wystawie macochy. Patrząc na rozgrywającą się na naszych oczach tragifarsę, można było zaśmiewać się do łez, ale cały czas wiedzieliśmy, że będzie jeszcze coś więcej. I było.
Twórczyni zrzuciła na nas prawdziwą bombę i doprowadziła graną przez samą siebie bohaterkę na skraj rozpaczy, przypominając jej, że nigdy nie uwolni się od koszmarnego poczucia winy. W jej groteskowo zapłakanej twarzy, kiedy wraca nad ranem z imprezy, nie ma nic śmiesznego.
"Fleabag" uderza w nas z ogromną siłą, sugeruje, że główna bohaterka może teraz zrobić wszystko, nawet się zabić, po czym zmienia ton na bardziej optymistyczny w ostatnich minutach. Kiedy wszystko schrzanisz i jesteś kompletnie sama, ktoś, kto chce zainwestować w "kawiarnię dla świnek morskich", jest prawdziwym darem od niebios. Ale nawet jeśli życie toczy się dalej, ciągle pozostaje świadomość, że pewnych błędów nie wymaże żaden ołówek z gumką. [Marta Wawrzyn]
6. "Gra o tron" – "The Winds of Winter"
"The Winds of Winter" stoczyło u nas długą bitwę ze swoim poprzednikiem, który miał w zanadrzu najbardziej spektakularną sekwencję 6. sezonu "Gry o tron". Było to jednak zbyt mało, by przebić wydarzenia finału, bo ten w niezapomniany sposób podsumował najważniejsze wątki i sprawił, że oczekiwanie na ciąg dalszy stało się bardzo uciążliwe. Najważniejsze jednak, że wreszcie udało się bez zastrzeżenia połączyć w jedną całość kilka historii i wyznaczyć jasny kierunek, w jakim podąża cały serial.
Ten natomiast ma wyraźnie damskie oblicze. Bo to właśnie panie rządziły w Westeros w zamknięciu sezonu i wiele wskazuje na to, że to między nimi rozegra się walka o to, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. W wybuchowym załatwianiu spraw celowała zwłaszcza Cersei, która dość już miała powolnych partii szachów i jednym ruchem zmiotła z powierzchni ziemi całą planszę wraz z wieloma swoimi wrogami. Lepszego posunięcia nie można sobie było wyobrazić, bo zyskaliśmy i charyzmatyczną władczynię, i osobę, której działania mogą tylko przyspieszyć akcję.
A ta i bez tego zapowiada się "ogniście". Ten suchy dowcip ma oczywiście związek ze zbliżającą się do brzegów Westeros Daenerys, której towarzyszą i skrzydlaci przyjaciele, i pokaźnych rozmiarów armia, i właściwi doradcy. Nic tylko podbijać. A będzie co, bo choć Matka Smoków ma za sobą już sporo sojuszników, stoją przed nią ogromne wyzwania. Trudno wszak oczekiwać, by Westeros powitało ją z otwartymi ramionami, zwłaszcza że tamtejsi mieszkańcy mają na głowie własne problemy. Ot, choćby najazd chłodno nastawionych przybyszów zza Muru.
A skoro już przy Północy jesteśmy, to warto wspomnieć, że w odcinku doczekaliśmy się również potwierdzenia pewnej popularnej teorii, ale nawet tak istotne wydarzenie musiało zginąć w tłumie innych. O tym, że Arya wróciła do świata żywych (czytaj: opuściła Braavos) i zaczęła odbierać długi, również warto pamiętać, bo tylko potwierdza, że "The Winds of Winter" było wypchane ważnymi wydarzeniami po same brzegi. Wypada sobie tylko życzyć, by takie odcinki zdarzały się znacznie częściej. [Mateusz Piesowicz]
5. "The Get Down" – "Where There Is Ruin, There Is Hope for a Treasure"
Netfliksowe "The Get Down" jest od początku do końca jednym wielkim teledyskiem (czasem rzecz jasna nieco zwalniającym tempo), więc wybór zaledwie jednego odcinka spośród wszystkich był karkołomnym zadaniem. Stawiamy jednak na pierwszy, bo w najdoskonalszy sposób pokazuje szaleństwo, jakim jest serial Baza Luhrmanna. Nic w tym dziwnego, bo ten półtoragodzinny spektakl wyreżyserował sam twórca we własnej osobie.
Poznajemy tu wszystkich najważniejszych bohaterów, na czele z Zeke'iem, Mylene i niejakim Shaolinem Fantastic oraz jesteśmy wrzucani (bo "zanurzamy się" nie pasuje do tutejszego tempa) w krajobraz Bronksu końca lat 70. Miejsca tętniącego życiem, energią i będącego świadkiem niekończącej się imprezy. Nieważne, że jej scenerią są ruiny i dzielnice biedy. Baz Luhrmann nie byłby sobą, gdyby stworzył wizję choć w jakimś stopniu ponurą. Nieistotne więc, czy akurat podążamy za młodzieńczymi marzeniami czy wpadamy w środek gangsterskich porachunków – jednym i drugim ciągle towarzyszy muzyka, hałas i kontrolowany chaos.
Wrażenie, jakie robi "The Get Down" w pierwszym odcinku jest wręcz onieśmielające i szybko oddzieli tych z Was, którzy to szaleństwo błyskawicznie kupią, od tych, dla których będzie ono absolutnie nie do zniesienia. Niesamowita ekspresja wylewa się z ekranu w zwariowanym tańcu z wściekłymi kolorami, kiczem i oczywistą tandetą, ale wszystko to jest tak pełne życia, świadome tego, co robi i autentyczne w swoim szale, że nie sposób przejść obojętnie. Zapewne widzieliście w tym roku lepsze rzeczy, ale bardziej niezwykłe? Nie wierzę. [Mateusz Piesowicz]
4. "American Crime Story" – "Marcia, Marcia, Marcia"
"American Crime Story" miało prawie same znakomite odcinki, a my postanowiliśmy docenić ten, który odczarował osobę prokurator Marcii Clark i sprawił, że Amerykanie patrzą dziś na nią jak na bohaterkę, a nie chodzącą porażkę. W "Marcia, Marcia, Marcia" mogliśmy się przekonać, że takie a nie inne koleje sprawy O.J. Simpsona to także triumf mizoginii, przybierającej oblicze wymownych spojrzeń, kąśliwych komentarzy i krzykliwych nagłówków.
To wielki odcinek Sarah Paulson, która pokazała nam, jak twarda pani prokurator dosłownie się rozpadła, kiedy przyszło jej walczyć nie tylko z prawniczym dream teamem Simpsona, ale także z tabloidami, mającymi problem z jej wyglądem, życiem osobistym i zdjęciami z zamierzchłej przeszłości. Nagonka na Marcię przybrała absurdalną skalę, tak że w końcu w stu procentach po jej stronie wydawał się już być tylko jeden człowiek – Chris Darden (Sterling K. Brown).
"Marcia, Marcia, Marcia" najdobitniej pokazuje, z czym przyszło walczyć pani prokurator z jednego z najgłośniejszych procesów w historii Ameryki, a także udowadnia niedowiarkom, że owa prokurator też była człowiekiem. Oczywiście, ekipa Ryana Murphy'ego pokazała bardziej dramatyczną wersję wydarzeń, ale zaszczucie Marcii Clark to nie wymysł scenarzystów, to fakt. Fakt, który po latach nabrał mocy właśnie dlatego, że pokazano go w taki a nie inny sposób. [Marta Wawrzyn]
3. "Veep" – "Mother"
Na najniższym stopniu podium naszego zestawienia weteran, bo serial, który w tym roku był z nami już po raz piąty. Niczego to jednak nie zmienia w jakości, bo "Veep" w dalszym ciągu jest równie dobry, a wielu pewnie powie, że nawet lepszy, niż był na samym początku. Jedno nie ulega wątpliwości – serial HBO w najwyższej formie jest wtedy, gdy jego główna bohaterka zalicza kolejne moralne dna. A te pojawiają się z zaskakującą regularnością, bo choć wydawałoby się, że Selina Meyer niżej upaść już nie może, ona zawsze przerasta naszą wyobraźnię.
W odcinku, w którym, jak sama nazwa wskazuje, ważną rolę odegrała matka pani Prezydent, Selina osiągnęła prawdziwe szczytu cynizmu. Wszystko za sprawą rodzicielki, do której bohaterka, oględnie rzecz ujmując, nie żywi zbyt ciepłych uczuć i wcale się z tym nie kryje. A że ta wybrała sobie moment na umieranie akurat kolidujący z kolejnym prezydenckim kryzysem, to wybór priorytetów był jasny. Przynajmniej dla jednej osoby.
Humor w "Mother" był więc wyjątkowo ciężkiego kalibru, nawet jak na "Veep", ale nie da się ukryć, że odcinek bawił do łez. Ich samych zresztą w nim nie brakowało, a że niekoniecznie z tych powodów, z jakich powinno? Szczegóły. Dla naszej bohaterki najważniejsze było to, że cały ten cyrk jakimś sposobem, przynajmniej przez chwilę, obracał się na jej korzyść – do niezręcznych chwil i żartów absolutnie nieprzystających do powagi sytuacji zdążyła się już przyzwyczaić. My też powinniśmy, ale jakimś sposobem nadal dajemy się im porwać. [Mateusz Piesowicz]
2. "Westworld" – "The Bicameral Mind"
Finałowy odcinek 1. sezonu "Westworld" po prostu musiał być wielkim widowiskiem. Nie było innej opcji, nie po tym, jak twórcy przez dziesięć kolejnych tygodni pletli swoją skomplikowaną sieć scenariuszowych powiązań, w którą daliśmy się złapać jak muchy. "The Bicameral Mind" było imponującym pod każdym względem wydarzeniem telewizyjnym, bo prosty "odcinek" wydaje mi się tu wręcz nie pasować.
"The Bicameral Mind" zrobił więc dokładnie to, co do niego należało. Zapewnił mnóstwo atrakcji na najwyższym poziomie, przytrzymał na krawędzi fotela do ostatniej chwili i wyjaśnił na tyle dużo, że od razu po jego zakończeniu chciało się włączyć całą serię od początku, by zobaczyć ją, wiedząc, co dokładnie oglądamy. Tak właśnie robi się seriale, o których ma dyskutować cały świat. [Mateusz Piesowicz]
1. "Black Mirror" – "San Junipero"
"San Junipero" dosłownie zmiażdżyło system, wygrywając bez wysiłku z takimi gigantami jak "Gra o tron" czy "American Crime Story". I nic dziwnego, bo to jedyny odcinek z całej listy, który wszyscy widzieliśmy po dwa, trzy, pięć razy – i który za każdym razem działa na nas tak samo. Czyli zostawia nas całkowicie rozbrojonych i pochlipujących gdzieś w kącie, bo widać to jest coś, co robi z człowiekiem szczęśliwe zakończenie w stylu Charliego Brookera.
Ale potężna dawka emocji to tylko jeden ze składników, które czynią "San Junipero" tak wyjątkową godziną telewizji. W tym niezwykłym odcinku "Black Mirror" zgrało się wszystko: błyskotliwy koncept, doskonała konstrukcja z dobrze rozplanowanymi zwrotami akcji, magiczny klimat lat 80., niesamowita ścieżka dźwiękowa, perfekcyjnie napisana i zagrana historia miłosna, a do tego jeszcze najbardziej przewrotny happy end, jaki można było wymyślić.
https://www.youtube.com/watch?v=P-WP6POdTgY
Kiedy przechodzi się do analizy składników, naprawdę trudno uwierzyć w to, że tak misterna układanka nie tylko nie rozpadła się po drodze, ale jeszcze dostarczyła tylu wzruszeń. Bo "San Junipero" to cudeńko, które wygląda, jakby zostało zbudowane zupełnie bez wysiłku. To historia, która od pierwszej chwili wciąga, zastanawia, budzi tysiąc pytań i zachwyca lekkością, z jaką płynie, zmieniając po drodze konwencje, szaty i style muzyczne. To czysta magia i szczyt wyrachowania jednocześnie.
Charlie Brooker, niczym iluzjonista doskonały, połączył ze sobą kilka różnych gatunków i stylistyk, zmieszał przyszłość z przeszłością, odwołał się do naszej nostalgii i tęsknot za tym, czego nie mamy i mieć nie będziemy, zafundował nam muzyczną ucztę, a na koniec jeszcze zrzucił na to wszystko emocjonalną bombę. Zaś Gugu Mbatha-Raw i Mackenzie Davis bezbłędnie to wszystko zagrały, nadając całej historii zwiewności, naturalności i bezpretensjonalnego wdzięku. Tak wygląda serialowe niebo na ziemi w roku 2016. [Marta Wawrzyn]