13 naszych największych rozczarowań 2016 roku
Redakcja
22 grudnia 2016, 20:02
To był świetny rok w serialach, ale… Wróciło "Z Archiwum X". W "Gilmore Girls" padły pewne cztery słowa. Woody Allen udawał, że robi telewizję. "Agentka Carter" zamieniła się w "Conviction". Mamy wymieniać dalej?
To był świetny rok w serialach, ale… Wróciło "Z Archiwum X". W "Gilmore Girls" padły pewne cztery słowa. Woody Allen udawał, że robi telewizję. "Agentka Carter" zamieniła się w "Conviction". Mamy wymieniać dalej?
Kiepski film Woody'ego Allena, który udaje, że jest serialem
– Nie wiem, jak się w to wpakowałem. Nie mam pomysłów i nie jestem pewien, gdzie zacząć. Przypuszczam, że Roy Price będzie tego żałował – powiedział Woody Allen po podpisaniu kontraktu z Amazonem na stworzenie swojego pierwszego serialu. Dziś już wiemy, że nie żartował. Rzeczywiście nie ma pomysłów, nie wiedział, jak się robi seriale, potraktował telewizję z wyższością i najprawdopodobniej sprawił, że szefowie Amazona pożałowali wydanych na niego milionów.
Nawet i bez całego szumu związanego z nazwiskiem reżysera "Crisis in Six Scenes" – kolejny byle jaki film Allena, tyle że pokrojony bez sensu na odcinki – spokojnie mógłby pretendować do miana najgorszych seriali roku. Nazwisko Allena, jak również świetna obsada, sprawiają, że porażka wydaje się jeszcze większa.
"Crisis in Six Scenes" to nudny, irytujący, pseudointelektualny bełkot w najgorszym wydaniu. Ani fabuła, ani dialogi nie mają w sobie choćby odrobiny świeżości, znakomici aktorzy się marnują, a jedyne, co przebija z każdej sceny, to totalna miałkość. Amazon fatalnie wydał pieniądze, inwestując je w człowieka, który udowodnił, że nie ma pojęcia o tym, jaki poziom reprezentuje dziś telewizja. Na samym Amazonie można znaleźć kilka komediodramatów, które są znacznie bardziej interesujące od tego, co wyprodukował Allen. [Marta Wawrzyn]
"Vinyl", "Roadies" i "The Get Down" – różne oblicza muzycznych rozczarowań
2016 rok miał należeć do seriali, w których muzyka odgrywała pierwszoplanową rolę. Trudno wysnuć inny wniosek, patrząc na nazwiska, które wzięły się za tę tematykę. Martin Scorsese, Terence Winter i Mick Jagger zabrali nas do rock'n'rollowego Nowego Jorku z lat 70., Cameron Crowe opowiedział o kulisach muzycznych podróży, a Baz Luhrmann przedstawił narodziny hip-hopu. I co z tego wszystkiego wynikło?
"Vinyl" wyglądał i brzmiał pięknie, ale okazał się serialem z poprzedniej epoki, oferującym masę stereotypów i jeszcze robiącym to bez odrobiny subtelności. Seks, narkotyki, głośne imprezy i (pasujące jak kwiatek do kożucha) morderstwo przestały sprzedawać się w telewizji ładnych kilka lat temu, o czym chyba nikt nie zdążył poinformować twórców. Nic więc dziwnego, że oglądalność była marna, a że serial do tanich nie należał, to HBO ostatecznie się go pozbyło (choć początkowo nawet zamówiło 2. sezon).
"Roadies" okazało się totalną wydmuszką, skrywającą za ogromną porcją banałów fakt, że nie ma absolutnie niczego do powiedzenia. Głośne nazwiska w obsadzie nie przełożyły się na ciekawe charaktery, bo przypomnienie sobie imienia któregokolwiek z nich to w tym momencie misja z gatunku niemożliwych. Dodajmy do tego wylewające się z ekranu sztuczność i lukier, a mamy obraz serialu idealnie przeciętnego, którego zniknięcia po jednym sezonie pewnie nawet nikt nie zauważył.
Nieco inaczej wygląda sytuacja z netfliksowym "The Get Down", bo tu jesteśmy dopiero po połowie 1. sezonu (druga pojawi się w 2017 roku), a sam serial zebrał pozytywne recenzje. Od nas nawet lepsze, bo zakochaliśmy się w nim od pierwszego wejrzenia. Nie przełożyło się to niestety na widownię, bo szalone dzieło Luhrmanna absolutnie nie należy do największych hitów Netfliksa, a biorąc pod uwagę koszmarnie wysokie koszty jego produkcji (ponad 190 mln dolarów za sezon!), kontynuacja stoi pod ogromnym znakiem zapytania. Szkoda, bo w przeciwieństwie do konkurencji, "The Get Down" miało i świetny, oryginalny pomysł na siebie, i kapitalne wykonanie, i bijącą po oczach świeżość. W tym przypadku trzymamy kciuki, by serial jednak przetrwał. [Mateusz Piesowicz]
"Fuller House" i inne potworki wypuszczane pod marką Netflix
Liczba seriali wciąż rośnie, a odpowiedzialne są teraz za to już nie kablówki, a platformy internetowe. Co nie jest dobrą wiadomością. HBO czy FX starannie wybierają swoje seriale, nie zalewając nas morzem chłamu. Netflix tymczasem wyraźnie chce iść w innym kierunku. Jego przedstawiciele, włącznie z samym CEO Reedem Hastingsem, z którym rozmawialiśmy tej jesieni, powtarzają, że chcą dawać ludziom wybór. Chcą, żeby każdy znalazł w serwisie coś dla siebie.
W efekcie mamy na Netfliksie seriale znakomite, mamy też kompletne gnioty i dużo wszystkiego pośrodku. Zorientowanie się w tym wszystkim powoli zaczyna nastręczać trudności nawet krytykom, a przecież to dopiero początek. Na przyszły rok już zapowiedziano 17 nowych produkcji i na tym oczywiście się nie skończy. Prawdopodobnie dojdzie do tego drugie tyle nowości i oczywiście jeszcze seriale powracające.
Efekt jest taki, że Netflix przestaje promować produkcje warte uwagi. Wchodzę na serwis i dostaję wielki baner z "Fuller House", podczas gdy przykładowo takie "Captive" pozostaje ukryte (mimo że trochę dokumentów na Netfliksie obejrzałam). O sensownym promowaniu takich perełek jak "Lady Dynamite" nie ma nawet mowy, bo statystyki mówią, że miliony ludzi wolą Tannerów i Fullerów. Nie podoba mi się ten kierunek i już w tym momencie mogę powiedzieć, że coraz więcej seriali Netfliksa będziemy po prostu na Serialowej ignorować, tak jak ignorujemy procedurale i sitcomy telewizji ogólnodostępnej.
Netflix to dobrze wie i nawet nie będzie próbował tego zmieniać. Ważne, że miliony ludzi oglądają, krytycy nie muszą. To z pewnością interesujący fenomen z punktu widzenia medioznawców – Netflix z ekskluzywnego klubu, który kojarzył się z serialami wysokiej jakości, zamienia się we współczesną telewizję dla mas. Produkuje coraz więcej i coraz bardziej bez sensu, zalewając nas albo kompletnymi gniotami, jak wspomniane "Fuller House", "The Ranch" czy kiczowate francuskie "Marseille, albo serialami, które niby można oglądać, tylko nie bardzo jest po co ("Easy", "Love", średniej jakości twory z różnych stron świata). Zastanawiam się, gdzie jest granica i kiedy przestanie się to im opłacać.
A przede wszystkim chciałabym, żeby Netflix zainwestował również poza Stanami Zjednoczonymi w licencje na kultowe seriale – "Przyjaciół", "Z Archiwum X", "Twin Peaks", "Strefę mroku", "Zdrówko", "Scrubs" itp., itd. – zamiast podsuwać mi po raz enty średniej jakości własne produkcje. [Marta Wawrzyn]
Koniec "Agentki Carter", początek "Conviction"
O marnym proceduralu ABC nie wspomnielibyśmy tu nawet słowem, gdyby nie osoba Hayley Atwell. Aktorka, która dała się poznać głównie jako agentka Peggy Carter, musiała porzucić stroje z epoki na rzecz bardziej współczesnych wdzianek, bo marvelowski serial z jej udziałem zakończył żywot po 2. sezonie.
Kasacja ta, choć spodziewana, bo oglądalność była bardzo kiepska, jest jednym z najbardziej przykrych wspomnień mijającego roku. Mimo że "Agentka Carter" nie była serialem wielkim, a jej wady widoczne były gołym okiem, nie da się ukryć, że podbijała nasze serca czarem, prostotą i dystansem do siebie. To komiksowy serial, który doskonale zdawał sobie sprawę ze swych wad i potrafił je obrócić na własną korzyść, oferując nam bezpretensjonalną, barwną i leciutką rozrywkę. Peggy Carter potrafiła do siebie przekonać nawet tych, którzy na co dzień świata superbohaterów nie trawią – w dużej mierze za sprawą zjawiskowej Hayley Atwell w tytułowej roli.
Niestety, więcej jej w tym wydaniu nie zobaczymy, co byłoby łatwiejsze do przełknięcia, gdyby nowa produkcja z udziałem aktorki trzymała poziom. Niejakie "Conviction" to jednak serial najzwyczajniej w świecie zły. Do bólu schematyczny, nudny, przewidywalny i nie mający w zanadrzu choćby jednego oryginalnego pomysłu. Prawniczka z problemami? Litości, ile można? Albo inaczej, kto wpadł na szatański pomysł, by marnować talent Atwell na takie banały? [Mateusz Piesowicz]
Te cztery słowa kończące "Gilmore Girls"
Po miesiącu od debiutu "Gilmore Girls: A Year in the Life" wiele emocji zdążyło już opaść. Każdy z dawnych fanów pewnie widzi to inaczej – jedni chcą pamiętać to, co się udało, czyli świetne dialogi, magiczny klimat i chemię w obsadzie, ale ze mną zostały po miesiącu właściwie już tylko te cztery nieszczęsne słowa, którymi Amy Sherman-Palladino zawsze chciała zakończyć swój serial.
Na papierze niewątpliwie jest to świetny koncept – klamra, która spina losy matki i córki. W praktyce, żeby móc do tej klamry po latach powrócić, Sherman-Palladino zepsuła do reszty postać Rory, która w wieku 32 lat zachowuje się jak rozkapryszone dziecko i na koniec spotyka ją za to może kara, a może nagroda, w zależności od tego, jak długofalowo na to patrzymy.
Samo życiowe pogubienie Rory nie byłoby jeszcze niczym strasznym, w końcu to znak czasów, że dorosłe dzieci wracają do rodziców, nie mogąc znaleźć swojego miejsca w świecie. Problem w tym, że dorzucono tutaj zestaw pomysłów, które stawiają bohaterkę w fatalnym świetle – począwszy od chłopaka, o którego istnieniu nie pamięta, przez beztroski romans z facetem mającym już narzeczoną, aż po jej lekceważące zachowanie na rozmowach o pracę. Zrobiono to w jednym celu – aby finałowa bomba rzeczywiście zabolała i stanowiła dla niej sygnał, żeby dorosnąć.
To fatalne zakończenie, bo i antyfeministyczne, i traktujące w okrutny sposób bohaterkę, z której zrobiono absurdalnego 32-letniego dzieciaka, tylko po żeby wszystko się zgadzało. Na papierze wszystko było fajne i zgrabne, w rzeczywistości mamy powtórkę z finału "Jak poznałem waszą matkę", który oparty był na świetnym koncepcie, ale w ogóle nie brał pod uwagę, jak zmieniły się emocje widzów.
Amy Sherman-Palladino popełniła identyczny błąd – zignorowała przynajmniej kilkanaście lat, które upłynęły pomiędzy pojawieniem się pomysłu, a wcieleniem go w życie. W efekcie znalazłam się w konserwatywnym skansenie, który nijak nie pasuje mi do czasów, kiedy seriale potrafią świetnie opowiadać o dorastaniu i o możliwościach, jakie mają teraz młode dziewczyny, zdecydowanie bardziej wyzwolone i pewne siebie niż ich matki. [Marta Wawrzyn]
"Preacher" i jego finałowa kpina w żywe oczy
"Preacher" tracił w moich oczach z każdym kolejnym odcinkiem 1. sezonu. Zaczęło się nieźle, zwłaszcza że wszyscy sporo sobie po tym serialu obiecywaliśmy. Adaptacja równie kultowego, co kontrowersyjnego komiksu przebyła wszak długą drogę na ekrany telewizorów, a udało się to dopiero za sprawą tria Sam Catlin, Evan Goldberg i Seth Rogen. Premiera wypadła całkiem obiecująco, swobodnie traktując oryginał, ale zachowując jego ducha. Wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku.
Potem jednak coś się popsuło, bo historia, której szalonemu tempu dałem się uwieść na początku, zaczęła się niemiłosiernie wlec. Kolejne odcinki mijały jeden za drugim, a fabuła stała w miejscu, od czasu do czasu tylko przypominając, że dokądś to wszystko prowadzi. I co? I nic. Finał przekreślił cały, mozolnie budowany na potrzeby serialu świat, sugerując, że w 2. sezonie zajmiemy się wreszcie historią znaną z komiksów.
Nie mam nic przeciwko temu, ale po co w takim razie katowano nas tymi dziesięcioma odcinkami? Rozumiem potrzebę wstępu, jednak tutaj sprowadzono go do niemal dziesięciogodzinnej parodii. Nowe postaci i wątki wyparowały w jednej chwili, sprawiając, że trudno je traktować inaczej niż jako bezsensowne zapychacze. Oglądanie całego sezonu można ograniczyć do pilota i finału, bo wszystko pomiędzy to kompletna strata czasu. I nie ma tu żadnego znaczenia, że w tej historii nadal jest potencjał, a dwa wymienione odcinki były co najmniej niezłe – taka kpina z widzów pozostawia za sobą smród, który za twórcami "Preachera" będzie się ciągnął jeszcze długo. [Mateusz Piesowicz]
"Rozwód", czyli nieudany powrót Sarah Jessiki Parker do telewizji
To jest prawdopodobnie ten moment, kiedy muszę przyznać się do jednego: nigdy nie uważałam Sarah Jessiki Parker za dobrą aktorkę, ale nie przeszkadzało mi to uwielbiać "Seksu w wielkim mieście" jako zapisu tego fantastycznego momentu, w którym kobiety zamanifestowały, że są już wyzwolone pod każdym względem. Carrie Bradshaw była ikoną, głosem tamtych czasów, kobietą, która mogła wszystko. I właśnie z tego powodu mam do dziś słabość do odtwórczyni tej roli, choć za dobrą aktorkę jej nie uważam.
W "Rozwodzie" przyszło jej zagrać rolę zupełnie zwyczajnej kobiety – nie stylowej dziennikarki, paradującej w szpilkach po Manhattanie, tylko matki i żony z przedmieścia – i to był prawdopodobnie pierwszy krok do porażki. To nie jest postać, w której ona się dobrze czuje. A już razem z wąsatym Thomasem Hadenem Churchem stworzyli jedną z najbardziej niepasujących do siebie par w telewizji. Patrząc na nich, trudno uwierzyć, że mogli być małżeństwem przez tyle lat i darzyć się kiedykolwiek romantycznymi uczuciami.
"Rozwód" jest niewiarygodny, przesadnie dołujący i ma fatalnie dobraną obsadę, która nie najlepiej czuje się w swoich rolach. I choć nie jestem w stanie go zrównać z ziemią, bo jest tu sporo dobrych pomysłów, inteligentnych dialogów i gorzkiej prawdy o życiu, obejrzenie całego sezonu było dla mnie wyzwaniem. A nominacji dla Sarah Jessiki Parker do Złotego Globu nie rozumiem ani trochę. Ona w tej roli nie wypada dobrze. [Marta Wawrzyn]
Hulu i Amazon nadal nie potrafią robić hitowych dramatów
Od jakiegoś czasu mówi się, że zarówno Amazon, jak i Hulu potrzebują jeszcze jednej rzeczy, by móc w pełni rywalizować z Netfliksem – wielkiego hitu wśród serialowych dramatów. Obydwie platformy mają wszak już na swoim koncie sukcesy na polu komediowym, te większe i nagradzane ("Transparent", "Mozart in the Jungle"), jak i te nieco mniejsze, ale dobrze przyjęte ("Casual"). Natomiast wśród dramatów istna posucha. Ten rok miał to zmienić.
No cóż, nie zmienił. Choć inwestowano w wielkie nazwiska, żaden z całkiem głośnych tytułów nie wyrósł ponad przeciętność. Bo jeśli za najlepszy trzeba uznać "The Path", to coś jest wyraźnie nie tak. Nie można zaprzeczyć, że Amazon i Hulu próbowały, ale na każdą kolejną z tych prób patrzyłem z coraz mniejszą wiarą w sukces. Bo przesłanek ku temu nie było żadnych.
Skoro niewypałem okazała się nawet adaptacja Stephena Kinga z Jamesem Franco w roli głównej i latami 60. w tle ("11.22.63"), to jakie szanse na to, że się uda, miały mieć znacznie skromniejsze tytuły? Nawet jeśli każdy miał w zanadrzu jakiegoś asa. I rzeczywiście, kolejne premiery udowadniały, że ani Hugh Laurie ("Chance"), ani Billy Bob Thotnton i William Hurt ("Goliath"), ani kolejna obietnica nowego "Mad Men" ("Good Girls Revolt") nie wystarczają, by efekt końcowy zachwycił.
Wprawdzie nie mogę powiedzieć, by któryś z seriali Amazona i Hulu zawiódł spektakularnie (może poza "Shut Eye", ale po tym raczej cudów się nie spodziewaliśmy), lecz w sumie są ogromnym rozczarowaniem. Włożone w nie środki i obietnice jakościowej telewizji sugerowały coś znacznie lepszego niż ostatecznie otrzymaliśmy – paradę schematów i przeciętniactwa. [Mateusz Piesowicz]
Marny koniec "Masters of Sex"
Na "Masters of Sex" jestem zła przede wszystkim z jednego powodu: prawdziwa historia Williama Mastersa i Virginii Johnson nie miała nic wspólnego z tandetnym romansidłem. Była dużo bardziej skomplikowana i gorzka niż to, co zobaczyliśmy w serialu telewizji Showtime. Owszem, przez jakiś czas ta dwójka była małżeństwem, mieli też relacje seksualne, ale o scenach rodem z komedii romantycznej, które próbował nam wcisnąć Showtime, nie było mowy.
Serialowe "Masters of Sex" zdawało się wiedzieć lepiej i, zamiast fascynujących badań oraz mocno niepoukładanego życia ich autorów, fundowało nam coraz bardziej melodramatyczne rozwiązania. To, co w tej historii najlepsze, z czasem zeszło na dalszy plan, bo ważniejsze było przedstawienie Billa i Virginii jako zakochanej pary, która chce być ze sobą, tylko ciągle coś jej przeszkadza.
Finał serialu to kiczowaty koszmar, ale z drugiej strony może to i lepiej, że to już koniec. Showtime pozwolił twórcom "Masters of Sex" zepsuć wszystko, nie sądzę więc, żebyśmy w kolejnym sezonie mieli zobaczyć cokolwiek interesującego. Zwłaszcza że najważniejsze momenty kariery Mastersów już za nami i serial potraktował je po macoszemu. [Marta Wawrzyn]
Bolesne rozstanie z "Bliskością"
Rozczarowanie to innego rodzaju niż reszta, bo nie dotyczy faktu, że nie podobało nam się to, co zobaczyliśmy. Wręcz przeciwnie, finał i cały 2. sezon "Bliskości" były naprawdę świetne. Znacznie mniej świetny był za to fakt, że to ostatnie chwile, w których oglądaliśmy tutejszych bohaterów.
Tak, wiem, że takie produkcje jak "Bliskość" są i zawsze będą zagrożone skasowaniem. Zwłaszcza gdy ogląda je garstka ludzi. W niczym to jednak nie zmienia faktu, że serial braci Duplassów był drobnostką tak sympatyczną, niegłupią i poruszającą, że jego utrata boli jak odejście najlepszego przyjaciela. Tym bardziej, że mam wrażenie, iż wystarczyłaby tylko trochę wyższa oglądalność, a HBO nie miałoby żadnego powodu, by "Bliskość" kasować. Tytuł to wszak skromniutki, a jego produkcja musiała zajmować ułamek budżetu stacji. Widownia jest jednak bezlitosna.
Wielka szkoda, bo "Bliskość" była serialem, o którym trudno mówić inaczej niż dobrze. Losy Michelle, Bretta, Tiny i Alexa to historia nie wyróżniająca się niczym szczególnym, ale tak trafnie portretująca życiowych rozbitków i nie pogrążająca się przy tym w odmętach depresji, że automatycznie wywoływała uśmiech. Dobrze chociaż, że na tym uśmiechu się skończyło, bo twórcy na koniec zaserwowali swoim bohaterom szczęśliwe zakończenie. Przy rozczarowaniu, jakie czuję, jest to jednak tylko odrobina miodu w całej beczce dziegciu. [Mateusz Piesowicz]
Powrót "Z Archiwum X" po latach
Jak na "Gilmore Girls" jestem zła właściwie tylko za zakończenie i wątek Rory, tak w przypadku "Z Archiwum X" nie wyszło nic. Powrót kultowego serialu po latach udowodnił tylko jedną rzecz – że takie powroty nie mają żadnego sensu. Cała wartość tego eksperymentu sprowadziła się do jednego: miło było znów zobaczyć Muldera i Scully na ekranie. Nawet jeśli David Duchovny i Gillian Anderson mieli problemy z powrotem do dawnych ról, a w jej przypadku przeszkadzała jeszcze fatalna peruka.
Problemy nowego "Z Archiwum X" nie zaczynają się jednak ani nie kończą na aktorach i ich fryzurach. Brak dawnej naturalności aż tak by nie przeszkadzał, gdyby serial po latach miał coś nowego do powiedzenia. Niestety, Chris Carter postawił na odtwarzanie przeszłości. W ciągu składającego się z sześciu odcinków sezonu dostaliśmy więc trochę procedurala, trochę wątku głównego, trochę kosmitów, trochę horroru i jeszcze nutkę komedii. Ostatecznie tylko odcinek komediowy zdołał się obronić, bo miał do siebie mnóstwo dystansu.
Całość jednak była na tyle archaiczna i nieświeża, że wypada tylko zapytać, po co nam to było. I czemu ktokolwiek planuje jeszcze to kontynuować. [Marta Wawrzyn]
Serialowe horrory robią wszystko, tylko nie straszą
Horror to jeden z tych filmowych gatunków, który nie ma specjalnego szczęścia na małym ekranie. Trudno wymienić choć jeden w pełni udany serial, po seansie którego dreszcze przeszłyby nas nie z zażenowania, lecz ze strachu. Minione 12 miesięcy niczego w tym stanie rzeczy nie zmieniło, choć podjęto kilka prób.
Najwyżej trzeba ocenić "Outcast: Opętanie", serial Roberta Kirkmana oparty na jego własnym komiksie. Najwyżej nie znaczy jednak w tym przypadku szczególnie dobrze, bo produkcję Cinemax zapamiętałem głównie z nadludzkiego wysiłku, jaki włożyłem w próby nieprzesypiania całych odcinków. "Outcast" starał się dodać do typowego, horrorowego motywu opętania głębię, tworząc niejednoznaczne charaktery i budując wielowarstwową historię, ale kompletnie zapomniał przy tym o emocjach. A nic nie zabija horroru skuteczniej niż nuda.
Z podobnym, ale i wieloma innymi problemami zmagali się twórcy "Damiena" i "The Exorcist", czyli telewizyjnych wersji kultowego "Omenu" i "Egzorcysty". Pierwszy to absolutna kpina i jeden z najgorszych seriali roku, w którym fatalne było wszystko, począwszy od pomysłu, a skończywszy na wykonaniu. Drugi oceniam wprawdzie dość pozytywnie, ale z zastrzeżeniem, że to raczej coś na zasadzie "kto by się spodziewał, że to nie będzie tragiczne". Z pewnością nie jest to rzecz, której nie można przegapić.
Ponurego obrazu nie zmieniają szczególnie ani nowy sezon "American Horror Story", ani luźniej podchodzące do tematu komediowe horrory w stylu "Ash kontra martwe zło". O potworkach spod znaku Syfy nawet nie wspominam. Może w przyszłym roku się uda? [Mateusz Piesowicz]
Niemrawe wejście Amazon Prime Video do Polski
To właściwie nawet nie jest wejście do Polski, a odblokowanie dostępu do zasobów serwisu na całym świecie. Ruch rozsądny i sensowny, zwłaszcza w momencie kiedy "The Grand Tour" stał się programem częściej piraconym niż "Gra o tron". Trudno narzekać na to, że kolejny gigant VoD pojawił się na naszym rynku, a i cena na dzień dobry wydaje się niestraszna – miesięczny abonament to 2,99 euro.
Dlatego też tydzień temu powitaliśmy Amazona z otwartymi ramionami, pozakładaliśmy testowe konta, rzuciliśmy się oglądać dziewięć sezonów "Seinfelda" i… na tym wszystko co dobre się skończyło. Amazon Prime Video na starcie jest dużo bardziej wybrakowany niż Netflix w tym samym momencie. Katalog seriali jest bardzo ubogi, polskich tłumaczeń prawie nie ma, a najbardziej zadziwiający jest brak oryginalnych produkcji platformy.
Jakby tego było mało, nie ma kogo zapytać, kiedy one się pojawią. Na moje pytanie rzucone na Twitterze, dostałam entuzjastyczną odpowiedź "pracujemy nad tym!". Zapytałam więc, co z 2. sezonem "The Man in the High Castle" – kiedy będzie? Zero odpowiedzi. Brakuje także najnowszych sezonów "Transparent" czy "Mozart in the Jungle", nie ma w ogóle "One Mississippi", "Goliatha", "Good Girls Revolt" i "Crisis in Six Scenes", nie mamy także wcale dostępu do pilotów.
I choć rozumiem, że nie od razu Rzym zbudowano, a 2,99 euro nie jest bardzo wygórowaną kwotą, pytam co dalej. I kiedy będzie "coś dalej". Szkoda, że takie pytania mogę rzucić co najwyżej w przestrzeń. [Marta Wawrzyn]