Dziewczęta z plastiku. Recenzja "Star" – nowego serialu twórcy "Imperium"
Marta Wawrzyn
17 grudnia 2016, 19:00
"Star" (Fot. FOX)
Lee Daniels niewątpliwie potrafi robić nowoczesne soap opery dla Afroamerykanów, ale "Star" drugim "Imperium" raczej nie będzie. Na totalną nijakość nawet Queen Latifah nie pomoże.
Lee Daniels niewątpliwie potrafi robić nowoczesne soap opery dla Afroamerykanów, ale "Star" drugim "Imperium" raczej nie będzie. Na totalną nijakość nawet Queen Latifah nie pomoże.
Pamiętacie jeszcze zapowiedzi, że 2016 będzie rokiem wielkiego boomu na seriale muzyczne, zarówno te kablówkowe, jak i mainstreamowe? Delikatnie mówiąc – nie wyszło, a "Star" to ostatni gwóźdź do tej trumny i przy okazji tytuł kompletnie niewart uwagi. I to pomimo fantastycznej jak zawsze Queen Latifah w obsadzie, która tym razem wciela się w Miss Carlottę, właścicielkę mającego swój urok zakładu fryzjerskiego w Atlancie.
Gdyby to ona była główną bohaterką, być może nowy serial Lee Danielsa miałby szansę powalczyć. Niestety, pierwszy plan należy do trójki młodych dziewczyn – Star (Jude Demorest), jej siostry Simone (Brittany O'Grady) i poznanej na Instagramie koleżanki Alexandry (Ryan Destiny) – którym brakuje charyzmy i choćby cienia własnego rysu. To plastikowe bohaterki, które niewątpliwie mają talent wokalny i zatańczyć też potrafią, ale poza tym trudno w nich dostrzec cokolwiek interesującego.
Fabuła pilota "Star" to zestaw absurdów i banałów, od którego po trzech kwadransach może tylko rozboleć głowa. Star (tak, to wyjątkowo durne imię) i jej siostra pochodzą z nizin społecznych, całe życie spędziły w rodzinach zastępczych, i to nie takich jak ta z serialu Polsatu. Kiedy odnajdują się po latach, fabularne idiotyzmy zaczynają się dosłownie piętrzyć. Gwałt, morderstwo, ucieczka przez pół kraju, internetowa przyjaźń ze córką sławnego muzyka, która nie przyznaje się do tego, kim jest. Taki zestaw otrzymujemy już na dzień dobry, a wszystko to okraszone jest byle jakimi dialogami i emocjami porównywalnymi do tych, które odczuwa się podczas oglądania konkursu robienia na drutach.
Serio, w "Star" największe dramaty spływają po bohaterkach szybciej niż po rodzinie Forresterów. Duża w tym "zasługa" młodych aktorek, które przez czterdzieści pięć minut robią, co mogą, żeby przypadkiem nie przekazać publiczności żadnych emocji. Choć w serialu nie brak trudnych tematów – Star i jej siostra miały koszmarne dzieciństwo, z narkotykami i przemocą w tle – wszystko to wypada na ekranie sztucznie. Scenarzyści nie budują swoich bohaterek krok po kroku, tylko każą nam uwierzyć na słowo, że przeszły w życiu więcej niż ktokolwiek z nas.
Nie wypada to wiarygodnie, bo i trudno, żeby wypadało, skoro jedna panienka jest bardziej plastikowa od drugiej. A ponieważ do iście monumentalnych dramatów scenarzyści bez mrugnięcia okiem dorzucają tak idiotyczne pomysły, jak uwodzenie menedżera muzycznego gorącym tańcem w klubie ze striptizem, trudno zachować powagę. "Star" nie ma do siebie za grosz dystansu i myśli, że jest serialem głębokim, co daje wyjątkowo groteskowy efekt.
Nie jestem fanką "Imperium", którego fenomenu zresztą chyba nikt poza Stanami Zjednoczonymi nie rozumie, ale jednego tej produkcji nie da się odmówić. Ma świetnie napisane charaktery, nieziemską Taraji P. Henson w obsadzie i całe wibruje energią. W "Star" tego wszystkiego nie ma. Jest trójka młodych dziewczyn, które są tak samo nieciekawe, jak muzyka, którą wykonują. Jest daleka od wciągającej fabuła, poskładana z największych możliwych banałów. Jest trochę śpiewu, trochę tańca, trochę gwałcenia i mordowania. A wszystko to jednym uchem wpada, drugim zaś natychmiast wypada.
I tylko Queen Latifah szkoda.