Trauma bywa pouczająca. Recenzja 9. odcinka "Westworld"
Mateusz Piesowicz
28 listopada 2016, 21:02
"Westworld" (Fot. HBO)
W przedostatnim odcinku 1. sezonu "Westworld" zabrał się na poważnie za ujawnianie swoich tajemnic. Nie byłby jednak sobą, gdyby przy okazji nie zagmatwał innych spraw jeszcze bardziej. Spoilery!
W przedostatnim odcinku 1. sezonu "Westworld" zabrał się na poważnie za ujawnianie swoich tajemnic. Nie byłby jednak sobą, gdyby przy okazji nie zagmatwał innych spraw jeszcze bardziej. Spoilery!
Zanim jednak przejdziemy do tych elementów serialu, które sprawiły, że mam kompletny mętlik w głowie, zajmijmy się tym, co jest już jasne. Jeśli śledziliście na bieżąco pojawiające się jak grzyby po deszczu fanowskie teorie, to fakt, że Bernard jest mechaniczną wersją Arnolda, na pewno szczególnie Was nie zdziwił. Podobnie jednak jak miało to miejsce w przypadku poprzedniej rewelacji na temat bohatera granego przez Jeffreya Wrighta, tak i tym razem należy bardziej docenić sposób, w jaki wyjaśniono nam sprawę, niż samą tajemnicę. Nie da się jednak ukryć, że ta została zamaskowana naprawdę nieźle i w erze "przedredditowej" pewnie dalibyśmy się na nią złapać. Dziś jednak wypada tylko docenić spostrzegawczość fanów, dzięki którym wszyscy możemy teraz udawać mądrych – nie dość że wpadli na trik z fotografią, to jeszcze odgadli nazwisko Arnolda (zauważyliście tabliczkę na drzwiach?), czapki z głów!
Wszystkie te skrzętnie poukrywane detale są jednak tylko barwnym dodatkiem do całości scenariusza, bo to za niego twórcom należą się największe brawa. Wyjaśnienie historii Arnolda/Bernarda nie zostało bowiem wciśnięte między wierszami, ale bardzo zgrabnie wpisało się w pozostałe wydarzenia. Lawinę poruszyła wszak rozmowa z Maeve (do niej samej jeszcze wrócimy), czyli kontynuacja wątku sprzed tygodnia.
Zauważcie, jak poszczególne elementy ładnie się tu zazębiły: Maeve wraca bez przeszkód do parku, bo trafiła w ręce Bernarda, który jest hostem; on za to po raz kolejny odkrywa prawdę o sobie dzięki temu, że rozmawia z hostem, który zyskuje samoświadomość. Jak to ładnie określiła Maeve, "tylko złodziej schwyta złodzieja". Gdyby ich rozmowa odbyła się kilka odcinków temu, nic by nie zmieniła, ale w tym momencie wywołuje efekt domina, który błyskawicznie stawia Bernarda w bezpośredniej konfrontacji z Fordem. Szybko, ale nie da się zaprzeczyć, że bardzo sensownie.
A najlepsze, czyli stopniowe odkrywanie prawdy o samym sobie przez Bernarda, miało dopiero nadejść. O tym, że jest hostem, już wiedzieliśmy, więc nie było sensu się powtarzać. Zamiast tego zagłębiliśmy się w zakamarki jego pamięci, by jeszcze raz spojrzeć na kilka scen, które widzieliśmy wcześniej (nie zapominajcie, że Bernard w tym momencie przeżywa je po raz pierwszy) i wreszcie wylądować przy kluczowym wspomnieniu – umierającym synu. Pamiętacie, jak poprzednim razem pisałem o tym, że cierpienie czyni maszyny bardziej ludzkimi? W wątku Bernarda wracamy do tej prawidłowości, ale patrzymy na nią niejako z drugiej strony, bo trauma stoi na drodze odkryciu prawdy. Umierające w ramionach mężczyzny dziecko nie jest prawdziwe, to tylko jego przedakcja – wynikający z niej ból jest już jednak rzeczywisty.
To właśnie on sprawił, że Bernard miał się za człowieka i reagował w ludzki sposób, tym samym zagradzając sobie dostęp do prawdziwych wspomnień. By więc odkryć prawdę, trzeba było w przewrotny sposób "stać się maszyną". Zapomnieć o dziecku i cierpieniu, usunąć je, tak jak usuwa się podobne wspomnienia innym hostom, by te mogły normalnie funkcjonować. Dopiero porzucając tę, stanowiącą o jego ludzkim wymiarze traumę, Bernard uzyskał dostęp do swej faktycznej historii. Paradoksalnie więc musiał odrzucić człowieczeństwo, by odkryć prawdę – niesamowite, jak poważną dyskusję można by przeprowadzić, bazując tylko na tej z pozoru prostej scenie.
Scenie, która miała swoje konsekwencje w mocnym zakończeniu odcinka. Bernard bezradnie przykładający sobie lufę do skroni i pociągający za spust to widok, który powinien na długo zapaść nam w pamięć – pytanie tylko, czy to rzeczywiście ostateczne pożegnanie z doktorem Lowe? Trudno jednoznacznie wyrokować, ale jeszcze trudniej uwierzyć, by "Westworld" miał się w taki sposób pozbyć jednej ze swoich najistotniejszych postaci. Tym bardziej że relacja Forda z Bernardem, a może raczej Arnoldem, to zdecydowanie coś, czemu warto byłoby poświęcić więcej uwagi.
Ciekawa jest odpowiedź tego pierwszego na pytanie, czemu po prostu nie wyłączył swojego towarzysza wcześniej, skoro miał taką możliwość. Bo żywił nadzieję, że znów zostaną partnerami. Po tylu latach od śmierci prawdziwego Arnolda on ciągle liczył, że dojdą do porozumienia. Relacja między dwoma przyjaciółmi i rywalami to prawdopodobnie klucz do zrozumienia wielu spraw w tym świecie – być może poznamy ją bliżej za pomocą retrospekcji?
Bo wydaje się niemal pewne, że o ile mogliśmy pożegnać Bernarda, o tyle nasza znajomość z Arnoldem dopiero się rozkręca. Wszystko rzecz jasna za sprawą Dolores, której historia nie jest nawet w połowie tak jasna, jak losy jej twórcy. Wątek dziewczyny oraz jej towarzyszy, Williama i Logana, był już do tej pory mocno pokręcony, ale po tym, co zafundowali nam twórcy w "The Well-Tempered Clavier", twórcy fanowskich teorii mogą się rozpłakać z rozpaczy. Przeszłość swobodnie mieszała się tu z teraźniejszością, a wizje sztucznego umysłu z rzeczywistością, sprawiając, że niemal niemożliwe było jednoznaczne ustalenie, co jest prawdą, a co nie.
Co prawda pewnych wskazówek mogliśmy się z łatwością dopatrzeć, ot choćby takich, które zdają się potwierdzać, że historia trójki bohaterów ma miejsce w przeszłości. O ile wyglądającą na przestarzałą, zmechanizowaną konstrukcję Dolores da się jeszcze wytłumaczyć (wszak to najstarszy host w parku), o tyle zdjęcie narzeczonej Williama (pamiętacie fotografię, która wytrąciła z równowagi pana Abernathy'ego na początku serialu?) to już nie jest coś, co można zlekceważyć. Problem polega jednak na tym, że wszystkie te wskazówki w dalszym ciągu nie układają się w jasną całość. A nie mając pewności, ciągle możemy tylko spekulować.
Na ten moment najrozsądniejszym wydaje się wyjaśnienie najprostsze – William to młodsza wersja Mężczyzny w Czerni i przed laty spotkał się z Dolores w dokładnie tym samym miejscu, gdzie pod koniec odcinka dziewczyna trafiła na swojego niedawnego oprawcę. O tym, że Billy nie jest do końca tak miły, na jakiego wygląda, wszak już się przekonaliśmy. Sympatyczne postaci zdecydowanie nie urządzają takich rzezi jak on i nieważne, że ofiary nie były ludźmi. Nadal jednak nie wyjaśnia to, co dokładnie stało się pomiędzy nim a Dolores – możliwe, że tajemnicze, przed momentem jeszcze zakopane w piasku miasteczko było przed laty świadkiem czegoś absolutnie przerażającego i to właśnie odkrycie prawdy o nim przyniesie nam tak wyczekiwane odpowiedzi.
Jak się jednak do tego wszystkiego mają poszukiwania labiryntu, Teddy i jego zagmatwane wspomnienia, aktualne wydarzenia w parku (ciągle jeszcze tli się we mnie iskierka nadziei, że Elsie wciąż żyje) oraz bardzo zagadkowa śmierć Arnolda? Mam wrażenie, że im więcej się dowiadujemy, tym więcej pojawia się nowych pytań, a wszelkie próby ich rozgryzienia muszą twórców wyjątkowo bawić. "Możecie się domyślać, drodzy widzowie, ale prawdę poznacie dokładnie wtedy, gdy sobie to zaplanowaliśmy", zdają się mówić Jonathan Nolan i Lisa Joy, a ja jakoś nie potrafię się na nich złościć.
Bo nie jest tak, że "Westworld" tylko gra nam na nosie, karmiąc nas kolejnymi niedopowiedzeniami. Dla równowagi z tajemniczą historią Dolores mamy przecież wątek Maeve, który rozwija się całkiem jasno i szalenie efektownie. Od początku sezonu oczekujemy jakiegoś rodzaju buntu maszyn i najprawdopodobniej dostaniemy go w finale właśnie za sprawą tej bohaterki i jej armii. No dobrze, "armia" jest na razie jednoosobowa, ale po pierwsze, Maeve i Hector Escaton (Rodrigo Santoro) prezentują się razem wprost rewelacyjnie (definiując na nowo pojęcie "płomiennego romansu"), a po drugie, coś czuję, że za chwilę buntowników będzie więcej. Czy skończy się to jakąś większą awanturą, czy może dyrektor Ford ponownie z diabolicznym uśmiechem po prostu wyciągnie wtyczkę, nie mam pojęcia, ale prostych rozwiązań nie oczekuję.
Tym bardziej że przez cały sezon nauczyłem się już, by po "Westworld" nie spodziewać się absolutnie niczego, bo i tak zostanę zaskoczony. To, co zobaczyłem do tej pory, wystarcza w zupełności, bym na finał czekał z wypiekami na twarzy, a wiadomość, że będzie on trwał aż 90 minut, sprawia, że jeszcze żadnego poniedziałku nie wyglądałem z taką niecierpliwością jak najbliższego. Trochę bardziej niepokoi mnie to, z czym twórcy planują nas zostawić na długie miesiące oczekiwania na kontynuację. Bądźmy jednak dobrej myśli.