Ludzie, maszyny i cierpienie. Recenzja 8. odcinka "Westworld"
Mateusz Piesowicz
21 listopada 2016, 21:02
"Westworld" (Fot. HBO)
Finał 1. sezonu "Westworld" zbliża się wielkimi krokami, ale ciągle jest jeszcze za wcześnie, by twórcy odkryli przed nami najważniejsze karty. Bez kolejnych wskazówek się jednak nie obyło. Spoilery.
Finał 1. sezonu "Westworld" zbliża się wielkimi krokami, ale ciągle jest jeszcze za wcześnie, by twórcy odkryli przed nami najważniejsze karty. Bez kolejnych wskazówek się jednak nie obyło. Spoilery.
"Trace Decay" nie obfitował wprawdzie w atrakcje w aż takim stopniu, jak odcinek sprzed tygodnia, ale na brak wrażeń nie powinniśmy narzekać. Kolejna godzina serialu rozwinęła bowiem kilka wątków i dodała sporo interesujących szczegółów do fabularnej układanki, która przyjmuje coraz wyraźniejszy kształt. Nie da się jednak ukryć, że najważniejsze dopiero przed nami, a 8. odcinek robi wrażenie długiego wdechu przed skokiem na głęboką wodę.
Nie otrzymaliśmy więc tym razem sensacji na miarę odkrycia prawdy o Bernardzie, ale można, a nawet trzeba było się tego spodziewać. Za bardzo spowszedniałby nam "Westworld", gdyby co odcinek odpalał takie fajerwerki, więc zamiast kolejnych odkryć dostaliśmy sporo sprzątania po niedawnych wydarzeniach. Przy okazji szybko runęła jedna z teorii zrodzonych tydzień temu, a mianowicie ta, mówiąca, że Theresa Cullen wróci jako host. Nic z tego – Sidse Babett Knudsen zaliczyła jeszcze ostatni występ jako mocno pokiereszowane ciało i mogliśmy się z nią pożegnać. Plan doktora Forda działa więc na razie bez zarzutu, ale coś mi mówi, że wystarczy jeden detal, by wszystko rozsypało się w drobny mak. Może palce w tym będzie maczał Stubbs (Luke Hemsworth) zaniepokojony zniknięciem Elsie (której szanse na przeżycie drastycznie zmalały)?
Pewnie wielu z Was nie miałoby nic przeciwko temu, bo dyrektor parku grany Anthony'ego Hopkinsa to postać skonstruowana tak, by nie budzić szczególnej sympatii. W dzisiejszym odcinku jeszcze to potwierdzono, kontrastując Forda z Bernardem i chłodną kalkulację z emocjonalnym podejściem. Co ciekawe, pierwsza dotyczyła człowieka, a drugie maszyny. Nie wzięło się to znikąd, bo ten i pozostałe wątki "Trace Decay" były połączone delikatną, ale wyraźnie widoczną linią – odpowiedzią na pytanie, co czyni nas, lub w tym przypadku maszyny, ludźmi. Łatwo i przyjemnie nie będzie, bo chodzi rzecz jasna o ból.
Jeśli wytężycie pamięć, przypomnicie sobie, że ta kwestia już się w "Westworld" przewijała. Wspominali o niej i Bernard, i Dolores, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że ich słowa mają większe znaczenie. Odpowiedź, jak już serial HBO zdążył nas przyzwyczaić, przyszła z czasem, a jej konsekwencje mogą być ogromne. Zanim jednak o nich, przypatrzmy się bliżej poszczególnym wątkom, w których cierpiących nie brakowało.
Poczynając od Bernarda, który musiał się zmagać z wydarzeniami z poprzedniego odcinka, co z pewnością do najłatwiejszych nie należało. Wszak nie co dzień dowiadujesz się, że jesteś maszyną i z zimną krwią mordujesz bliską sobie kobietę. Poczciwy pan Lowe przeżył więc solidne załamanie, którego prawdopodobnie Robert Ford mógłby mu oszczędzić, ale miał nieco inne plany. Sposób, w jaki potraktował Bernarda, podchodzi pod psychiczne znęcanie się, bo jak inaczej nazwać pełną kontrolę nad kimś, kto właśnie przeżył traumę, zmuszanie go do jej rozpamiętywania i wykorzystywanie w zatuszowaniu morderstwa?
Cała sytuacja jest potwierdzeniem beznamiętnego stosunku Forda do hostów, o którym już co nieco słyszeliśmy. W tym przypadku pozwolił Bernardowi przez jakiś czas pamiętać, co się stało, a potem, jak sam to tłumaczył, wyzwolił go od złych wspomnień, wymazując odpowiednie fragmenty jego pamięci. Bije z tego postępowania ogromny chłód i emocjonalna pustynia, które czynią dyrektora parku postacią absolutnie przerażającą. Dla niego hosty są tylko i wyłącznie manekinami wyposażonymi w emocje – nie dopuszcza do siebie myśli, że te mogą być u nich prawdziwe i odczuwalne. Ford nie pojmuje ich bólu w ludzki sposób, bo ma go za zaprogramowany. Fascynujący cud inżynierii, ale absolutnie nic więcej. Mamy więc jasną linię konfliktu pomiędzy nim a Arnoldem, który, jak z tego wszystkiego wynika, widział w sposobie, w jaki hosty przeżywają stratę i potworny ból coś, co zbliża maszyny do ludzi.
Właśnie ten żal i związane z nim emocje sprawiają, że hosty przestają być tylko technologicznymi cudami. Arnold prawdopodobnie to dostrzegł i wyposażył swoje twory w "głębszy poziom", słynny labirynt, do którego dostać się można, przeżywając najbardziej ludzkie uczucie ze wszystkich – cierpienie. Ból nas kształtuje i czyni tym, kim jesteśmy. Nie jest to najbardziej oryginalne odkrycie na świecie, ale znów idealnie wkomponowuje się w tutejszą historię, a sposób, w jaki je przedstawiono, potwierdza narracyjną biegłość, z jaką poruszają się w swoim świecie twórcy "Westworld".
Wychodząc od wątku Bernarda i Forda, udało się przeprowadzić nas przez fabularne meandry i zgrabnie połączyć go w całość z historiami Maeve i Mężczyzny w Czerni. Tego drugiego nieprzypadkowo zebrało przecież na zwierzenia akurat teraz. Dzięki temu poznaliśmy kulisy poprzedniego wcielenia burdelmamy i jej tragiczną historię, co z kolei doprowadziło nas bezpośrednio do kwestii labiryntu.
Powiązań pomiędzy poszczególnymi wątkami jest więcej, ale wszystkie sprowadzają się do wspomnianej wyżej kwestii – ból czyni nas ludźmi. Przekonała się o tym Maeve, której rozpacz po stracie córki zmusiła Forda do wymazania jej pamięci; myślę, że w jakiś sposób przekonał się również Teddy (James Marsden), bo pamięć wróciło mu wspomnienie krzywdzonej Dolores. Najciekawsza jest jednak rola Mężczyzny w Czerni, który, jak sam przyznał, zabił, bo chciał coś poczuć i tego również szuka w labiryncie. Niemożność odczuwania cierpienia sprawiła, że zaczął poszukiwać swojego człowieczeństwa w świecie pełnym maszyn, ale paradoksalnie, może być od niego dalej niż którykolwiek z otaczających go sztucznych tworów.
Wszystko układa się więc w logiczny ciąg, łącząc ze sobą, zdawałoby się, odległe wątki, choć oczywiście nadal pozostaje sporo luk, no i możemy się tylko domyślać, do czego to wszystko będzie prowadzić. Odpowiedź wydaje się tkwić w środku labiryntu, który jednak ciągle stanowi tajemnicę. Wiemy, że w pewien sposób zrównuje on ze sobą hosty i ludzi, dając wszystkim takie same szanse na przeżycie, ale co znajduje się na jego końcu? Co wie o nim Ford i w jaki sposób wpisuje się w niego jego nowa narracja? Czy działania Charlotte Hale będą miały na to wszystko jakiś wpływ? No i wreszcie najważniejsze – jak do tego wszystkiego ma się historia Dolores i Williama?
Przyznaję, że ich wątek nieco mnie w tym tygodniu zirytował. Pewnie za chwilę będę to odszczekiwał, ale podróż tej dwójki wydaje mi się nieco przeciągnięta. Tym razem nie dostaliśmy bowiem wiele nowego, poza wskazówkami, że William jednak nie jest tak kryształową postacią, na jaką wygląda (zachowanie w stosunku do rannego, którym opiekowała się Dolores), no i zapowiedzią przyspieszenia akcji za tydzień. "Czy to teraźniejszość? Istniejesz naprawdę? Nie mam już pewności!" – oznajmia Dolores po kolejnej wizji (w miasteczku, które odwiedziliśmy już kiedyś z Fordem, pamiętacie?), a ja miałem ochotę jej przyklasnąć. Tajemnice tajemnicami, ale po raz pierwszy poczułem, że jakaś konkretna informacja wyszłaby wszystkim na dobre.
Oczywiście całkiem możliwe, że mamy ją pod nosem, lecz jej nie dostrzegamy. Ot, choćby zwolennicy teorii, że William to młody Mężczyzna w Czerni z pewnością chwycą się faktu, że ten drugi rozpoznał w jednym z hostów dawną znajomą, Angelę (Talulah Riley), która kiedyś witała nowo przybyłych do parku gości – przypomnijcie sobie drugi odcinek i pierwsze kroki Williama w "Westworld". Nawet jeśli przyjąć, że to prawda, niewiele nam to wyjaśnia. Więcej powinny powiedzieć kolejne odcinki i sposób, w jaki rozwinie się wątek Dolores, bo czuję, że tutaj czekają nas spore niespodzianki.
"Trace Decay" powiedziało nam więc całkiem sporo w kilku kwestiach, ale jako całość tylko pobudziło apetyt na więcej. Odcinek to bez wątpienia istotny w kwestii zrozumienia pewnych, rządzących tym światem reguł, ale ostatecznie zatrzymujący się w najważniejszych momentach (choćby w pominiętej przeze mnie historii "zbuntowanej" Maeve). Pomiędzy poszczególnymi wątkami widać wyraźne powiązania, jednak ułożenie z nich całości to ciągle zadanie z gatunku niemożliwych do wykonania. Czekam więc na kolejne fragmenty układanki, zastanawiając się przy okazji, w jakim punkcie twórcy zamierzają nas zostawić na koniec sezonu. Możliwości okrutnych cliffhangerów mają wszak bez liku.