Poprawa humoru w 8 odcinkach. Recenzja 2. sezonu sympatycznej komedii "Lovesick"
Mateusz Piesowicz
18 listopada 2016, 12:42
"Lovesick" (Fot. Netflix)
Przeprowadzka na Netfliksa niczego nie zmieniła w brytyjskim serialu "Lovesick". W 2. sezonie to ta sama, sympatyczna komedyjka, która zapewni Wam trochę bezpretensjonalnej rozrywki. Niewielkie spoilery.
Przeprowadzka na Netfliksa niczego nie zmieniła w brytyjskim serialu "Lovesick". W 2. sezonie to ta sama, sympatyczna komedyjka, która zapewni Wam trochę bezpretensjonalnej rozrywki. Niewielkie spoilery.
O 1. sezonie serialu, który pierwotnie emitował Channel 4 pod tytułem "Scrotal Recall", pisałem już w Serialowej alternatywie i byłem nim w pewien sposób oczarowany. Nie dlatego, że to produkcja wybitna, ale z bardziej prozaicznych powodów – "Lovesick" minęło mi w mgnieniu oka, poprawiło humor i pozostawiło w dobrym nastroju. Czyli zrobiło dokładnie to, czego wymaga się od komedii, a co jest absolutnie nieosiągalne dla większości współczesnych sitcomów. Osiem nowych odcinków, które pojawiły się na Netfliksie wczoraj, niczego w tym stanie rzeczy nie zmieniło. Łącznie z faktem, że pochłonąłem wszystkie niemal za jednym zamachem i nie mogę przestać się uśmiechać na myśl o nich.
A w sumie nie było to takie pewne, bo jak może pamiętacie, poprzedni sezon zostawił nas z porządnym cliffhangerem. Dylan (Johnny Flynn) zrozumiał wreszcie swoje uczucia wobec Evie (Antonia Thomas) i, przy współudziale Luke'a (Daniel Ings), zdołał je wyznać. Skończyłoby się happy endem, gdyby nie fakt, że Evie jest akurat zaręczona. W tej niemalże dramatycznej niepewności trzymano nas bezlitośnie przez długie miesiące, bo krótka zapowiedź nowego sezonu oczywiście nawet się o niej nie zająknęła. A tymczasem… no właśnie, jeśli nie chcecie poznać tego szokującego rozwiązania z tekstu, to obejrzyjcie pierwszy odcinek i wróćcie tu za 20 minut.
Już? Wiecie zatem, że cliffhanger zgodnie z przewidywaniami okazał się picem na wodę, a historia będzie się toczyć dokładnie tym samym torem co poprzednio. Nie żebym na to narzekał – "Lovesick" nie jest serialem, który ma sprawić, że szczęki opadną nam do ziemi, więc wikłanie się w przesadnie dramatyczne sytuacje byłoby tu niewskazane. Jedynym, co zmieniło się w porównaniu z pierwszą odsłoną, to fakt, że Dylan i Evie wiedzą o swoich uczuciach, co każe patrzeć na nich z nieco innej perspektywy. Poza tym jednak trzymamy się tego samego – główny bohater kontynuuje swoją wstydliwą misję powiadamiania byłych partnerek o grożącej im chorobie wenerycznej, a fabuła swobodnie przeskakuje pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, opowiadając nam o dość skomplikowanych relacjach pomiędzy przyjaciółmi.
Nie róbmy z tego jednak nie wiadomo jak zawiłej historii. Trójka przyjaciół i szereg mniej lub bardziej poważnych związków to nie fizyka kwantowa, z czego twórca, Tom Edge, doskonale zdaje sobie sprawę. Osiem odcinków 2. sezonu przyjmuje więc znany nam już format – każdy poświęcony jest innej byłej partnerce Dylana – ale podchodzi do niego swobodnie. Zdarza się, że obiekty uczuć chłopaka odgrywają marginalne role, bo na pierwszym planie serial wyraźnie stawia jego stosunki z Evie. Dowiemy się z tego sezonu choćby tego, jak ta dwójka się poznała (oczywiście, że w nietypowych okolicznościach), jak stali się przyjaciółmi i w końcu, jak znaleźli się w tym punkcie, w którym są teraz, zaliczając po drodze kilka znaczących przystanków.
Jestem przekonany, że na dłuższą metę ciągłe mijanie się Dylana z Evie byłoby irytujące. "Lovesick" nie jest odkrywczy w żadnym punkcie, więc wiadomo, jak się to prędzej czy później musi zakończyć. Gdyby przedłużać serial w nieskończoność, po kilkunastu odcinkach mielibyśmy go zapewne po dziurki w nosie, ale w małej dawce, jaką otrzymujemy, nie zdążymy się nim znudzić. Tym bardziej, że twórca urozmaica nam zabawę, jak tylko może. Dylan i Evie wydają się dla siebie stworzeni, ale ich aktualni partnerzy to tak sympatyczne postaci, że trudno żywić do nich negatywne uczucia. Zarówno Abigail (Hannah Britland), jak i Mala (Richard Thomson) poznajemy na tyle dobrze, by ich polubić, co wyraźnie komplikuje całą, już zagmatwaną sytuację. Nie jest to zresztą przypadek tylko tej dwójki, bo w "Lovesick" aż się roi od wyrazistych bohaterów, których błyskawicznie obdarza się sympatią. Tak charakterystyczne postaci, jak Dunka, która nie zna duńskiego, barmanka pełna życiowych mądrości czy początkująca striptizerka o zamiłowaniu do matematyki, dodają całości kolorytu i sprawiają, że "Lovesick" automatycznie przywołuje uśmiech na twarzy.
Nie jest to jednak pusty śmiech, bo idę o zakład, że już kilka odcinków 1. sezonu wystarczyło, byście się przywiązali do tutejszych bohaterów. Druga odsłona serialu tylko to uczucie pogłębi, bo dowiemy się znacznie więcej nie tylko o Dylanie i Evie, ale i o Luke'u, którego poznamy od nieco innej strony niż dotychczas, a także o Angusie (Joshua McGuire), który będzie tu odgrywał znacznie większą rolę niż poprzednio. Cieszy, że twórcy rozwijają swoich bohaterów, nie pozwalając im stać w miejscu, czy robić tylko za barwne tło. Każdy jest tu "jakiś", każdy ma swoje własne przeżycia i problemy, każdy wreszcie daje się z jakiegoś powodu zapamiętać.
Najczęściej rzecz jasna tym powodem jest pierwszorzędny humor, którym serial jest wypełniony. Podobnie jak cały scenariusz, nie jest on szczególnie oryginalny, ale tak sympatyczny, że wiele się mu wybacza. Bywa stereotypowo, gdy ktoś za dużo wypije albo spożyje kilka halucynogennych grzybków, czekają nas również fatalne walentynki czy odtwarzanie przebiegu imprezowej nocy. Pełno też aluzji seksualnych, lecz wszystkie podano ze smakiem, toaletowego humoru nie ma co się obawiać. Swoje robi też świetna, w większości mało znana, młoda obsada. Nie chcę psuć Wam niespodzianki, ale mogę zapewnić, że nieraz wybuchniecie głośnym śmiechem, czasem po prostu zwyczajnie się uśmiechniecie, a nastroju nie zepsuje Wam nawet najbardziej ponura szarość za oknem.
A o nic innego przecież twórcom "Lovesick" nie chodzi. Owszem, serial bywa momentami ckliwy, ale nigdy z tym nie przesadza. Na pierwszym miejscu zawsze stawia się komedię, cała reszta jest tylko nadbudową, która sprawia, że nie mamy do czynienia z banalnym sitcomem. Produkcja Netfliksa potrafi uderzyć w poważniejsze tony, umiejętnie wplatając to jednak w humorystyczne sytuacje, więc nawet w najpoważniejszych momentach możemy mówić co najwyżej o słodko-gorzkiej tonacji. Wychodzi to serialowi na dobre, bo dzięki temu jego bohaterowie stają się bardziej ludzcy, a ich rozterki autentyczne i angażujące. Świetnym podsumowaniem jest finałowy odcinek, o którym oczywiście niczego Wam nie powiem, ale sądzę, że na jego kontynuację nie będziemy musieli czekać tak długo jak poprzednio. Uśmiecham się na samą myśl.