Za śladem z okruszków. Recenzujemy 7. odcinek "Westworld"
Mateusz Piesowicz
14 listopada 2016, 21:04
"Westworld" (Fot. HBO)
Narzekający na brak atrakcji powinni być zadowoleni. Odcinek "Trompe L'Oeil" zapewnił ich tyle, że nawet najbardziej zniecierpliwieni widzowie muszą z uznaniem pokiwać głową. Gigantyczne spoilery!
Narzekający na brak atrakcji powinni być zadowoleni. Odcinek "Trompe L'Oeil" zapewnił ich tyle, że nawet najbardziej zniecierpliwieni widzowie muszą z uznaniem pokiwać głową. Gigantyczne spoilery!
Pisanie recenzji takich odcinków to ogromna przyjemność. Nie żeby wcześniej "Westworld" dawał powody do narzekania, ale w tym tygodniu przerósł samego siebie. Godzina z "Trompe L'Oeil" (trafny tytuł, oznaczający po prostu malarstwo iluzjonistyczne) upłynęła w mgnieniu oka, pozostawiając nas w niemym zachwycie i z tysiącem pytań w głowie. Uporządkowanie wszystkiego, co zobaczyliśmy, chwilę zajmie, więc nie zwlekajmy dłużej.
Nie mogę zacząć inaczej, niż od Bernarda, bo był on bohaterem najbardziej szokującej sceny odcinka i głównym punktem twistu, którego ujawnienie wiele zmienia w naszym patrzeniu na "Westworld". Tak, wiem, że teoria na temat bohatera granego przez Jeffreya Wrighta krążyła po sieci niemal od samego początku (dowód znajdziecie choćby tutaj), ale co innego teorie, a co innego rzeczywistość. Zwłaszcza że twórcy w międzyczasie opowiedzieli nam o Bernardzie całkiem sporo, czyniąc z niego jedną z najważniejszych tutejszych postaci, dając mu wiarygodną historię, wyposażając w skomplikowane uczucia i szereg poważnych wątpliwości na temat parku. Jeśli przez ten cały okres nadal byliście w stu procentach przekonani o jego prawdziwym losie, to gratulacje – ja dałem się oszukać, bo coraz trudniej było mi dopuścić do głowy myśl, że ten najbardziej ludzki z tutejszych bohaterów nie jest człowiekiem.
A jednak, nie tylko dostaliśmy tego potwierdzenie, ale co więcej, wydało się to najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Wszystkie dotychczasowe sceny z Bernardem powoli, lecz stanowczo zmierzały w tym właśnie kierunku, jeszcze raz udowadniając, jak perfekcyjnie napisanym serialem jest "Westworld". Z jednoznacznymi dowodami czekano do ostatniej chwili, ale rzut oka wstecz pozwoli zauważyć, że nie był to jeden z tych tandetnych zwrotów akcji, które obliczono na zszokowanie widzów. Do ujawnienia tej informacji byliśmy, podobnie jak sam Bernard, szykowani przez kilka tygodni, co jednak w niczym nie umniejsza jej mocy. Wręcz przeciwnie, im bliżej prawdy się znajdowaliśmy, z tym większym zniecierpliwieniem się jej wyglądało. Nawet w tym odcinku znalazło się jeszcze miejsce na rzuconą mimochodem informację, że jeden z techników jest hostem, czy bezpośrednio poprzedzającą odkrycie sugestię, że Bernard nie dostrzega drzwi, o których mówi Theresa Cullen. W "Westworld" pełno jest takich "okruszków", rzecz w tym, że dopóki twórcy nam na to nie zezwolą, nijak nie dostrzeżemy prowadzącej po nich ścieżki.
Tym razem jednak otrzymaliśmy pozwolenie, co doprowadziło do jednej z najbardziej szokujących scen w serialu – i nie mam wcale na myśli Bernarda odkrywającego prawdę o sobie. Jego emocje zostały błyskawicznie i okrutnie zagłuszone przez doktora Forda, a ciężar sceny spoczął wtedy na barkach Sidse Babett Knudsen. Wywiązała się ona z zadania perfekcyjnie, tworząc bardzo przekonujący portret Theresy Cullen, której chłodny, korporacyjny charakter rozpada się w jednej chwili niczym domek z kart. Niedowierzanie, z jakim przyjmuje rewelacje na temat Bernarda, szybko przemienia się w szok, zaraz potem w zrozumienie, że była ofiarą manipulacji, a w końcu w panikę, gdy uświadamia sobie, że wpadła w pułapkę. Fakt, iż bezwzględnym katem został mężczyzna (no dobra, maszyna o wyglądzie mężczyzny), do którego przed chwilą żywiła ciepłe uczucia, sprawia, że scena robi ogromne wrażenie i wcale nie wynika ono z jej brutalności. A przecież mogliśmy się tego spodziewać, czyż nie? Przypomnijcie sobie początek odcinka i scenę rozmowy Theresy z Charlotte Hale (Tessa Thompson), gdy przez sekundę myślała, że jej przełożona planuje ją zamordować, używając do tego hosta. Pamiętacie, co mówiłem o "okruszkach"?
W 7. odcinku doszło więc wreszcie do tego, czego oczekiwaliśmy po serialu od początku – host zabił człowieka. Na pewno nie w taki sposób, jak mogliśmy się tego spodziewać, ale fakt jest faktem. Do buntu maszyn droga jednak daleka, bo prawdziwym mordercą w tej sytuacji jest bez dwóch zdań doktor Ford, co tylko potwierdza tezę, że Anthony Hopkins fizycznie nie jest w stanie wcielić się w sympatycznego bohatera. Nikt tak nie wygłasza jednocześnie inteligentnych i złowrogich kwestii jak on. Nie odważę się wprawdzie jeszcze z pełnym przekonaniem stwierdzić, że dyrektor parku to główny serialowy czarny charakter, ale trudno wyobrazić mi sobie w tej roli kogoś innego. Gdy ogłaszał ze spokojem, że świadomość to brzemię, które zdejmuje z hostów, dając im prawdziwą wolność pod swoją kontrolą, po plecach przeszedł mi dreszcz. To się nazywa władca marionetek! Pytanie tylko, jaki właściwie przyświeca mu cel i jakimi środkami chce go osiągnąć? Na te kwestie odpowiedzi nadal nie mamy, podobnie zresztą jak na wiele innych.
Bo "Westworld" wyjaśniając jedną tajemnicę, otwiera drzwi do kilku innych. Wiadomo, że Ford stoi w opozycji wobec kontrolującej park firmy Delos, trzymając ich w szachu tym, że tylko do niego należą kody, dzięki którym "Westworld" funkcjonuje (stąd szpiegostwo przemysłowe sterowane przez Theresę). Czy w takim razie dyrektor jest ostatnią linią obrony przed zakusami złowrogiej korporacji? Niezbyt to przekonujące, zwłaszcza że obydwie strony wyraźnie coś ukrywają. Delos – tajemniczy projekt badawczy (umieszczanie ludzkiej świadomości w maszynach?); Ford – nowo rozwijaną narrację. Mam jakieś dziwne przeczucie, że i w jednym, i w drugim przypadku nie chodzi o turystów bawiących się w kowbojów. A nasz zgrywający niewiniątko dyrektor, przekonujący, że chce tylko opowiadać historię? No jasne, zabójstwo to przecież zaledwie jej poboczny wątek…
Znów muszę powtórzyć swoją cotygodniową mantrę: przewidzieć, dokąd to zmierza, nie sposób. Jednak z pewnością można zaktualizować listę niewiadomych. Czy Bernard to jedyny host poza parkiem, którego kontroluje Ford? Czy jego wspomnienia o zmarłym synu i żonie zostały zaimplementowane, czy może wydarzyło się to naprawdę? Jeśli tak, to czy Bernard był kiedyś człowiekiem (wiąże się z tym całkiem przekonująca teoria, o której jednak nie chcę pisać ze względu na możliwe spoilery)? Czy w takim razie Theresa Cullen powróci teraz w nowej postaci? Ciągle pracująca w tle w scenie zabójstwa maszyna tworząca nowego hosta dawała do myślenia, choć mimo wszystko jest to mało prawdopodobne – Jeffrey Wright mówił w wywiadzie dla Entertainment Weekly, że Sidse Babett Knudsen miała podpisany kontrakt tylko na 7 odcinków. Uczynienie Bernarda hostem otworzyło jednak sporo możliwości, na czele z tą, że zabójstwo nie musi niczego kończyć. Może wręcz zaczynać wszystko od początku, jak to zapewne będzie miało miejsce w przypadku Clementine (Angela Sarafyan) – swoją drogą, scena z nią to kolejny piekielnie mocny punkt odcinka.
Przykład Clementine, poza atrakcjami czysto wizualnymi, miał również całkiem jasny przekaz. Bunt maszyn, o ile kiedykolwiek do niego dojdzie, będzie miał wyjątkowo nieprzyjemne konsekwencje. Sposób, w jaki ta niepozorna kobieta w jednej chwili przemieniła się z bezbronnej ofiary w bezwzględnego napastnika, robił wrażenie (i rzucił nowe światło na słowa Angeli Sarafyan o sile tej postaci), tym bardziej że zaraz potem wróciliśmy do Maeve (Thandie Newton) i jej planów ucieczki. Przestraszyć kogoś, kto umierał miliony razy to rzeczywiście nie taka prosta sprawa – a ta bohaterka ma w sobie coś takiego, że w każde jej słowo wierzę w stu procentach. Wydaje się, że wkrótce dojdzie do wydarzeń, które wstrząsną nie tylko parkiem rozrywki i nie zdziwi mnie, jeśli znajdzie się ona w samym ich środku.
"Trompe L'Oeil" postawiło przed swoimi bohaterami parę nowych możliwości, przed serialem kilka prawdopodobnych kierunków rozwoju, a przed nami multum możliwych interpretacji. I przy tym wszystkim udało się jeszcze nie zapomnieć o starej dobrej akcji. Słuszną dawkę tejże dostarczyła historia Dolores (Evan Rachel Wood) i Williama (Jimmi Simpson), którzy pewnym krokiem zmierzają w nieznane. O ile nie przekonuje mnie w stu procentach wciśnięty w ich wątek dość oczywisty romans, o tyle podobają mi się zachodzące w nich zmiany. Ona szuka ucieczki, jak sama twierdzi, że nie chce być postacią z opowieści. On z kolei zdaje się zmierzać w przeciwnym kierunku – zostanie bohaterem jednej z książek, w których się zaczytywał w dzieciństwie, brzmi dla niego jak spełnienie marzeń. Trudno pogodzić jedno z drugim, więc wiele wskazuje na to, że tej dwójce szykuje się iście melodramatyczne zakończenie. Dopóki prowadzące do niego szlaki będą wiodły przez tereny Indian i napadających na pociągi bandytów, nie mam nic przeciwko. A przy okazji, czy tylko ja mam wrażenie, że fraza "Vaya con Dios, motherfuckers!" ma potencjał na długi i owocny żywot poza serialem?
Co tu ukrywać, "Trompe L'Oeil" był kolejnym znakomitym odcinkiem "Westworld". Nie zdziwi mnie ani trochę, jeśli wielu uzna go za najlepszy z dotychczasowych. Zwroty akcji, perfekcyjnie zbudowana intryga, sporo akcji i niezapomnianych scen – tak właśnie powinien wyglądać telewizyjny blockbuster najwyższej klasy, więc mam nadzieję, że do końca sezonu forma twórców nie spadnie już ani o milimetr. Choć nadal najważniejsze fakty pozostają przed nami zakryte, wydaje się, że nieuchronnie zbliżamy się do czegoś wielkiego. Zanim dowiemy się, do czego konkretnie, pozwólcie, że zachwycę się jeszcze raz: ależ im świetnie wyszedł ten Bernard, no!