Piękny świat, sztuczny świat. Recenzja 6. odcinka "Westworld"
Mateusz Piesowicz
7 listopada 2016, 21:14
"Westworld" (Fot. HBO)
Kolejny tydzień, kolejny świetny odcinek "Westworld" – zdążyliśmy już do tego przywyknąć. Tym razem nie jest inaczej, choć "The Adversary" w paru punktach różnił się od poprzedników. Uwaga na spoilery.
Kolejny tydzień, kolejny świetny odcinek "Westworld" – zdążyliśmy już do tego przywyknąć. Tym razem nie jest inaczej, choć "The Adversary" w paru punktach różnił się od poprzedników. Uwaga na spoilery.
Najbardziej rzucające się w oczy odstępstwo od normy to brak postaci, do której mogliśmy się już mocno przywiązać. Mam na myśli oczywiście Dolores, która w 6. odcinku tego sezonu pierwszy raz nie pojawiła się na ekranie ani na moment. Niby nie jest to jakieś wielkie wydarzenie, bo "Westworld" na brak intrygujących postaci nie narzeka, ale nie spodziewałem się, że porzucenie jednej z ważniejszych (jeśli nie najważniejszej) bohaterek serialu w żaden sposób nie odbije się na jego jakości. Tymczasem prawda jest taka, że nieobecność dziewczyny zauważyłem dopiero, gdy odcinek się skończył. Trudno o bardziej wyrazisty dowód na to, że "Westworld" jest jak studnia bez dna – trudno powiedzieć, kiedy zabraknie mu atrakcji.
Zwłaszcza po takich odcinkach jak "The Adversary", w którym zajrzeliśmy za kulisy parku w stopniu do tej pory niespotykanym. Co ciekawe, wcale nie uczyniło to jednego z pracowników wiodącym bohaterem odcinka – ta rola przypadła bowiem Maeve (Thandie Newton), obejmującej wyraźne prowadzenie w wyścigu na najbardziej świadomego hosta. Po jej wątku widać, że twórcy stosują tu pewne skróty, które są nieuniknione w tego typu historii. Ważne jednak, że nie odbija się to na jakości scenariusza, bo nawet te uproszczenia udaje się wprowadzić do niego w sensowny sposób. Pamiętacie cliffhanger z zeszłego tygodnia? Nie było potrzeby do niego wracać. Wiemy wszak, że Maeve jakimś sposobem udało się dowiedzieć, kim naprawdę jest i nie zapomnieć tego po powrocie do parku. Jej kolejny zgon odbiera się więc już zupełnie inaczej, bo tym razem bohaterka ma pełną kontrolę. Chce jak najszybciej uciec z parku, gdyż odpowiedzi kryją się, jakkolwiek to nie brzmi, w życiu po śmierci.
A wyciągnąć je można bardzo łatwo (może nawet nieco za prosto – o scenariuszowych uproszczeniach jeszcze będzie) z dwójki pracowników. Niejaki Felix (Leonardo Nam) i Sylvester (Ptolemy Slocum) to wręcz banalne obiekty do manipulacji – jeden jest przerażony, drugi to zwyrodnialec – więc dla osoby o "ogólnej apercepcji" na poziomie 14 to żaden problem, prawda? Strach pomyśleć, do czego Maeve będzie zdolna teraz, gdy jej umysł zacznie pracować na najwyższych obrotach. Nie wiem jak Wy, ale już nie mogę się doczekać odpowiedzi na to pytanie i mam nadzieję, że dzięki temu otrzymamy możliwość jeszcze dokładniejszego poznania, jak od środka działa "Westworld". Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a to, co zaprezentowano nam w "The Adversary", zrobiło na mnie ogromne wrażenie – mówię o sekwencji "wycieczki" Maeve przez kolejne poziomy, zajmujące się różnymi aspektami parku.
Cóż to była za podróż! Pouczająca i efektowna jednocześnie, prezentująca najgorsze oblicze tego sztucznego świata, ale w pewnym sensie również niesamowicie piękna. Widok kilkunastu pięter i prowadzących do nich schodów to dosadna, ale przekonująca alegoria składającej się z wielu warstw tutejszej rzeczywistości, w której krąg życia i śmierci tworzony jest przez poszczególne sekcje. Owszem, wszystko tu jest mechaniczną fikcją, ale trudno nie zachwycić się pieczołowitością z jaką jest to oddane. Całość robi tym większe wrażenie, że oglądamy to z perspektywy Maeve – hosta, który w pewien sposób otrzymał możliwość prześledzenia niemalże boskiego procesu kreacji. Od nadania sztucznym tworom ludzkiej formy (narodziny), poprzez generowanie interakcji i wyuczonych scenariuszy (życie), aż do czyszczenia tego, co zostało ze zużytych maszyn (śmierć). "Westworld" bywał już szalenie efektowny, ale w tej sekwencji jest czymś więcej. To swego rodzaju ekranowa, transcendentna poezja, mająca tyle znaczeń i możliwych interpretacji, że można by im poświęcić osobny tekst. Dodając do tego absolutnie wyśmienitą realizację, genialną Thandie Newton i kolejną instrumentalną interpretację Radiohead (tym razem "Motion Picture Soundtrack") w wykonaniu Ramina Djawadi, otrzymujemy jeden z najlepszych, a może i najlepszy jak do tej pory moment w serialu.
A to przecież nie koniec, bo dostaliśmy jeszcze stojące w opozycji do piękna sceny podsumowanie. Jakże gorzko zabrzmiało hasło "Żyj bez ograniczeń" widziane oczami Maeve, osoby, której życie jest jednym wielkim ograniczeniem. W tej chwili twórcy brutalnie sprowadzili nas na ziemię, przypominając, czym tak naprawdę jest ten cudowny świat, którego powstawanie właśnie obserwowaliśmy. Sztucznym tworem zrodzonym w celu zaspokajania wszelkiego rodzaju potrzeb. Nic więc dziwnego, że na myśl o takim wykorzystaniu cudów, które widzieliśmy, coś się w człowieku burzy. Czy to naprawdę wszystko? Czy cały ten niewiarygodny proces ma służyć tylko rozrywce, w dodatku zazwyczaj bardzo prymitywnej? Wydaje się, że był (jest?) przynajmniej jeden człowiek, który dostrzega w nim coś więcej.
Mowa rzecz jasna o Arnoldzie, który z odcinka na odcinek staje się coraz ważniejszą postacią w tutejszej rozgrywce, co zważywszy na fakt, że ponoć nie żyje od ponad 30 lat i nawet nie wiemy, jak wyglądał, jest sporym osiągnięciem. Jaka tajemnica się za nim kryje, nie sposób na razie dociec, choć oczywiście fani nie ustają w próbach – czytałem przynajmniej kilka możliwych interpretacji tego, kim jest, jedna bardziej fantastyczna od drugiej. Spodziewam się, że jakąś odpowiedź otrzymamy jeszcze w tym sezonie. Za dużo miejsca się mu poświęca, by zbyt długo trzymać nas w niepewności. O ile bowiem do tej pory myślałem, że to tajemniczy labirynt jest spoiwem tutejszych wątków, tak teraz wyraźnie naszą uwagę kieruje się na Arnolda. Wiedzą o nim pracownicy parku, jego bywalcy, jak i same hosty. Może to prawdziwa osoba, może stojąca za imieniem idea. Pewne jest tylko to, że prostych odpowiedzi nie będzie.
Przekonał się o tym choćby Bernard (Jeffrey Wright), który wiedziony podejrzeniem doszukiwał się Arnolda w hoście, którego przypadkiem odkrył. Pomijając fakt, że to może być kolejne mrugnięcie okiem w stronę widzów i ich teorii, trzeba zauważyć, że sama scena była kolejnym znakomitym ruchem ze strony twórców. Upiekli bowiem przy niej dwie pieczenie na jednym ogniu. Podsycili nasze zainteresowanie Arnoldem, ale przede wszystkim pozwolili lepiej poznać dr. Forda (Anthony Hopkins). Wydawało się, że dyrektor parku był już odpowiednio fascynującą postacią, a tymczasem trzeba do jego tajemnic dodać jeszcze skryty na odludziu domek ze sztuczną rodzinką i nim samym w młodszej wersji (przynajmniej jedna teoria się potwierdziła!). Jeśli to nie jest wystarczający powód, by zacząć traktować go z podejrzliwością, to nie wiem, co mogłoby nim być. Może fakt, że "młody" Robert "otwiera" się przed swoją dorosłą wersją na żądanie w sposób, który przyprawia o dreszcze?
Jaką dokładnie rolę odgrywa w tym wszystkim twórca parku, nie mam pojęcia, ale podoba mi się, że coraz wyraźniejszy staje się konflikt między nim a Arnoldem. Ford dostrzega świat takim, jakim sam wierzy, że jest, i stara się to przenieść do swojego tworu, jego były współpracownik zaś widzi go takim, jakim mógłby być, co niekoniecznie oznacza, że będzie to optymistyczna wizja – wszak można ją kształtować wedle własnego uznania. Ta opozycja już się pojawiała, a w "The Adversary" rozbrzmiała ze zwielokrotnioną siłą, sprawiając, że tytułowego "przeciwnika" doszukiwałbym się właśnie w zaskakująco żywotnym, jak na nieboszczyka, Arnoldzie.
Mogę się oczywiście mylić i w sumie absolutnie by mnie to nie zdziwiło, bo "Westworld" dostarcza tylu tropów, że właściwie każdy mógłby być dobrym. Mieliśmy przecież w tym odcinku również śledztwo Bernarda i Elsie (która wyrasta na jedną z moich ulubionych postaci, po trosze dzięki swoim ciętym komentarzom, a po trosze za sprawą świetnej roli Shannon Woodward), które tą drugą doprowadziło do paru odkryć i opuszczonego teatru, żywcem wyjętego z dosłownie każdego, stereotypowego horroru. Fakt, że ktoś ją tam zaatakował był tak zaskakujący, że aż muszę nieco obniżyć ocenę odcinka – taki scenariuszowy banał tu zwyczajnie nie pasuje, przyzwyczailiśmy się do wyższych standardów. No ale pomijając to, wątek wykradania tajemnic parku może podążyć w kilku ciekawych kierunkach. Byle tylko nie było w nich za dużo pijanego Lee Sizemore'a (Simon Quarterman), którego obecności tu póki co nie jestem w stanie sensownie wytłumaczyć.
Widzicie więc, że "Westworld" nie jest serialem idealnym, ale niewątpliwie wady stanowią tu zdecydowaną mniejszość i nikną w zestawieniu z zaletami, których znów było tyle, że brakuje mi na nie miejsca. A szkoda byłoby przecież całkowicie zbyć milczeniem duet poszukujący labiryntu. Mężczyzna w Czerni (Ed Harris) i Teddy (James Marsden) tym razem robili głównie za atrakcje wizualne, ale nie tylko. Bo fakt, że ten drugi, najbardziej poczciwy kowboj na świecie, okazał się masowym mordercą, to jednak niespodzianka. Tak, wiem, że to efekt zmienionego scenariusza, ale każe mi to zapytać o jedno – czy my tu w ogóle kogokolwiek znamy, skoro jednym dotknięciem można zmienić charakter o 180 stopni?
Być może odpowiedź kryje się w środku labiryntu, który w tym momencie jawi się jako swego rodzaju wyzwolenie od wiecznej niedoli życia, śmierci i odrodzenia. Kwestią, która w tej chwili dręczy mnie jednak bardziej niż droga do niego, jest to, czy ktoś już do niego dotarł i czy przypadkiem nie jest to ktoś, kogo już poznaliśmy. I z tą zagadkową myślą zostawię Was na cały tydzień.