Bardziej konwencjonalnie być nie może. Recenzja serialu "Goliath" z Billym Bobem Thorntonem
Marta Wawrzyn
5 listopada 2016, 21:32
"Goliath" (Fot. Amazon)
Przebrnięcie przez osiem odcinków amazonowego "Goliatha" zajęło mi aż 22 dni – i nic dziwnego. Wszystko co w tym serialu dobre ginie wśród groteskowej powagi i bolesnej konwencjonalności.
Przebrnięcie przez osiem odcinków amazonowego "Goliatha" zajęło mi aż 22 dni – i nic dziwnego. Wszystko co w tym serialu dobre ginie wśród groteskowej powagi i bolesnej konwencjonalności.
Amazon nie ma szczęścia do seriali dramatycznych i już wiemy, że ta jesień tego nie zmieni. "Good Girls Revolt" wciąż nie miałam kiedy ruszyć, zaś "Goliatha" oglądałam tygodniami, mimo iż przed premierą myślałam, że pochłonę go w ciągu paru dni. I choć nieuczciwie byłoby zjechać tę produkcję równo z ziemią, uważam, że straciłam osiem godzin na coś, co nie wniosło zupełnie nic do mojego serialowego doświadczenia.
Zacznijmy jednak od początku. "Goliath" to projekt Amazona, po którym mieliśmy powody spodziewać się wszystkiego co najlepsze przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze, za sterami stanął duet David E. Kelley – Jonathan Shapiro, któremu zawdzięczamy kilka znakomitych seriali prawniczych, z "Boston Legal" na czele. Po drugie, główną rolę gra Billy Bob Thornton, a partnerują mu m.in. William Hurt, Maria Bello i Molly Parker – przyznacie, taka obsada mogłaby "sprzedać" nawet hollywoodzki film. Po trzecie, Amazon jest głodny sukcesu, więc siłą rzeczy powinien wyszukiwać i zamieniać w seriale pomysły, które rzeczywiście mogą być powiewem świeżości w telewizyjnym światku.
Nic z tego. "Goliath" to męcząca, choć niewątpliwie niepozbawiona ambicji, próba cofnięcia się o jakieś dwadzieścia lat, kiedy ekrany podbijały prawnicze thrillery, skupiające się na starciu poszkodowanej jednostki z bezwzględną korporacją. Tutaj jest dokładnie to samo, bez żadnego twistu czy też próby wybicia się na oryginalność. Genialny niegdyś prawnik Billy McBride (Billy Bob Thornton), który obecnie oddaje się namiętnie alkoholizmowi, przypadkiem natyka się na sprawę związaną z tajemniczą śmiercią pracownika firmy testującej nie do końca legalną broń. A ponieważ firmę reprezentuje jego dawna kancelaria i jego dawny partner Donald Cooperman (William Hurt), Billy rozpoczyna walkę o prawo i sprawiedliwość.
Ciąg dalszy to już prosty thriller prawniczy, jakich widzieliśmy dziesiątki. "Goliath" nie wyróżnia się wśród nich ani na plus, ani na minus – gdybyśmy mieli rok 1995, pewnie byśmy byli zachwyceni. Ale już widza z roku 2016 musi denerwować i denerwuje to, że fabuła rozwija się jak po sznurku. Gdzie ma być twist, tam jest twist. Kto ma być zły, ten jest zły. Kto ma zmienić stronę, ten zmienia stronę. Zero inwencji, zero zaskoczeń, wszystko jak w scenariuszach klasycznych filmów prawniczych. Od pierwszej do ostatniej minuty.
Wszystko, począwszy od pompatycznego tytułu, przez obietnicę starcia Dawida z Goliatem, aż po samą fabułę i śmiertelną powagę, z jaką ten serial siebie traktuje, jest tu boleśnie przewidywalne i konwencjonalne. Może więc "Goliatha" są w stanie uratować bohaterowie? A gdzie tam! Na Billy'ego Boba Thorntona zawsze patrzy się dobrze, choćby ze względu na zawadiackość, z jaką podchodzi do większości ról – ale tutaj naprawdę musi się starać, żeby nadać swojej postaci jakikolwiek indywidualny rys. Wszystko w tym facecie jest kliszą, począwszy od ostentacyjnego przesiadywania w barze, aż po skomplikowane relacje z byłą żoną (Maria Bello) i córką.
Williama Hurta także uwielbiam, ale postać Coopermana jest nieporozumieniem. Wyobraźcie sobie groteskowego staruszka, który ma poparzone ciało, wygląda jak potwór i całe dnie spędza w pozbawionej światła jaskini, słuchając muzyki operowej, a jednak wszyscy uważają go nieomal za boga. Trudno traktować coś takiego serio, a skoro nie traktujesz przeciwnika serio, nie czujesz też napięcia przed ostatecznym starciem, które – jak łatwo zgadnąć – prędzej czy później nadejdzie.
Niewiele dobrego da się powiedzieć też o innych postaciach. Mała myszka Lucy Kittridge (Olivia Thirlby) i i dorosła prawnicza harpia Callie Senate (Molly Parker) to w praktyce ta sama kobieta, tylko w różnych fazach zawodowego i osobistego rozwoju. Maria Bello, jako była żona Billy'ego i coraz bliższa przyjaciółka Callie, zachowuje się dokładnie tak, jak byśmy po jej postaci oczekiwali, i nie wnosi do serialu zupełnie nic. Nina Arianda jako Patty Solis-Papagian ma swój urok – taki z gatunku irytujących – ale najczęściej trudno w ogóle usprawiedliwić obecność jej bohaterki na ekranie. A już obecność prostytutki Brittany Gold (Tania Raymonde) w biurze Billy'ego naprawdę najlepiej pominąć milczeniem – serio, panowie scenarzyści?
Osiem odcinków "Goliatha" to osiem godzin męki, którą zniosą chyba tylko najbardziej zagorzali fani Billy'ego Boba Thorntona. Wszystko w tym serialu jest pretensjonalne, śmiertelnie nudne i pozbawione indywidualnego rysu. Jak gdyby twórcy bardzo, ale to bardzo chcieli cofnąć się do czasów, kiedy wszyscy czytaliśmy powieści Johna Grishama i takie historie wydawały się czymś świeżym. W efekcie "Goliath" w niczym nie przypomina nowoczesnego serialu dramatycznego. Brakuje mu i subtelności, i nade wszystko oryginalności.
Jeśli z jakiegoś powodu warto zerknąć na "Goliatha", to chyba tylko dla duetu Billy Bob Thornton – Nina Arianda, który ma momentami niezłą chemię (choć naprawdę jej postać niewiele wnosi do całej hostorii). William Hurt i Maria Bello marnują się tutaj, próbując wycisnąć cokolwiek sensownego ze swoich źle napisanych postaci. A sama fabuła? Jeśli widzieliście "Erin Brockovich", "Firmę" albo "Michaela Claytona", to naprawdę już to znacie. Musielibyście kompletnie nie mieć pojęcia o thrillerach prawniczych, żeby cokolwiek Was tutaj zaskoczyło.
Koniec końców, wyszedł kolejny średniak, który nie zdołał się przebić na trudnym rynku ambitnych seriali i już tego nie uczyni. Najlepsze, co Amazon może zrobić, to odpuścić sobie 2. sezon, uwolnić Billy'ego Boba Thorntona i postawić na inne projekty. A wcześniej zmienić system, według którego są one zamawiane – jeśli z wszystkich wypuszczanych seriali dobrze sobie radzą tylko komedie, to znak, że potrzeba w Amazonie kogoś, kto byłby w stanie wyłowić hit spośród dziesiątek albo i setek przyzwoicie wyglądających dramatów, które trafiają na jego biurko. Na razie to nie wychodzi i nic nie wskazuje, żeby miały nastąpić istotne zmiany.