Witajcie w Królestwie. Recenzujemy 2. odcinek 7. sezonu "The Walking Dead"
Marcin Rączka
31 października 2016, 23:03
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
W tym tygodniu "The Walking Dead" powraca do formy znanej z poprzednich sezonów. Zapomina o Neganie i wydarzeniach z premiery, a w zamian serwuje historię idealną na leczenie bezsenności. Spoilery.
W tym tygodniu "The Walking Dead" powraca do formy znanej z poprzednich sezonów. Zapomina o Neganie i wydarzeniach z premiery, a w zamian serwuje historię idealną na leczenie bezsenności. Spoilery.
Nigdy nie byłem fanem dzielenia bohaterów "The Walking Dead" na mniejsze grupki, bo skutkowało to tworzeniem przez scenarzystów odcinków nie mających związku z głównym wątkiem fabularnym. W mniejszym lub większym stopniu takie pomysły przewijały się w poprzednich sezonach. W przypadku siódmej serii podział bohaterów jest jednak dość spory. Mamy pogrążonego w bólu i szoku Ricka ze swoją grupką ocalałych (zakładam, że są w drodze powrotnej do Alexandrii), mamy Carol i Morgana, którzy trafiają do nowej osady zwanej Królestwem (na czym skupia się recenzowany odcinek), a ponadto gdzieś w niedalekiej przyszłości twórcy poświęcać będą konkretne odcinki na rozwinięcie wątku Daryla przebywającego z Neganem oraz Maggie ruszającej z Sashą w kierunku Hilltop. W praktyce oznacza to mniej więcej, że do ścieżki fabularnej rozpoczętej w premierze 7. sezonu dojdziemy najwcześniej za dwa, trzy tygodnie.
Takie rozwiązanie mnie mocno irytuje, bo nie ukrywam, że ciekaw jestem co u Ricka, jak bardzo boli go pierwsze spotkanie z Neganem i czy zastanawia się nad ewentualną zemstą. Tymczasem głównego bohatera "The Walking Dead" w odcinku pt. "The Well" nie zobaczyliśmy ani razu. Podobnie jak Negana i postaci, które przeżyły przed tygodniem (razem z widzami) życiową traumę. W zamian twórcy wracają do wątku wypalonej Carol i opiekującego się nią Morgana, a także wprowadzają do serialu kolejne – ważne z perspektywy komiksów – miejsce, jakim jest zarządzane przez niejakiego Ezekiela (Khary Payton) Królestwo.
Nie ukrywam, że miejsce to zaskakuje i kolejny raz udowadnia, że świat "The Walking Dead" wcale nie jest tak bezbarwny, jak mogło się wydawać z perspektywy kilku lat spędzonych z Rickiem i jego ludźmi. W Królestwie dzieci uczęszczają do szkoły (prymitywnej i umieszczonej na tarasie jednego z domów, ale zawsze!), a kilka razy w tygodniu swoje próby odbywa lokalny chór. Jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało, Królestwo faktycznie jest miejscem niepasującym do świata, jakiego znają bohaterowie "The Walking Dead". Pogoń za normalnym życiem okazuje się tutaj skuteczniejsza nawet od wyczynów założycieli Alexandrii. Duża w tym zasługa wspomnianego Ezekiela, nazywającego siebie Królem, któremu towarzyszy wielki tygrys o imieniu Shiva.
Reakcja Carol, która udała się na pierwszą audiencję do Ezekiela, okazała się mocno zbliżona do mojej. Postać przywódcy Królestwa w pierwszej chwili wydaje się mocno przekoloryzowana i dopiero pod koniec odcinka poznajemy prawdziwą, dużo bardziej ludzką twarz Ezekiela, próbującego przekonać Carol do pozostania w Królestwie. Bez wątpienia to postać barwna i wprowadzająca do świata "The Walking Dead" sporo świeżości, której bardzo brakowało w szóstym sezonie. Ezekiel okazuje się być przywódcą sprawiedliwym, ale jednocześnie będącym pod pełną kontrolą Zbawców. Wystarczyło ich krótkie pojawienie się na ekranie i odebranie należności, by przypomnieć sobie, dla kogo pracują i co oznacza brak posłuszeństwa.
W odcinku ani razu nie padło imię Negana, Zbawcy zaznaczyli swoją obecność ledwie przez dwie minuty, ale i tak dość łatwo możemy dopisać sobie ciąg dalszy. Królestwo może okazać się jednym z największych sojuszników dla Ricka i Alexandrii w walce ze Zbawcami. Oczywiście do uformowania sojuszu musi minąć kilkanaście odcinków, a do ostatecznego pojedynku kolejne dwa sezony, ale już dziś pewne rzeczy jestem w stanie przewidzieć (nie znając komiksów!). Warto zauważyć, że Ezekiel celowo ukrywa podporządkowanie Zbawcom przed mieszkańcami Królestwa, by dzięki temu chronić ich przed zagrożeniem. To godne pochwały zachowanie i pokaz pokory, której tak bardzo brakowało Rickowi, gdy postanowił przeciwstawić się Neganowi.
"The Well" ma jednak jeden podstawowy problem o imieniu Carol. Z tą bohaterką jest mi nie po drodze już od przeszło sześciu lat. W pierwszych sezonach "The Walking Dead" była nie do zniesienia. Po śmierci córki zaczynała rozumieć, jak wygląda ten świat i jej transformacja, a także znajomość z Darylem okazała się bardzo trafionym ruchem scenarzystów. Dziś jednak Carol zaczyna swoją postawą wracać do początkowych sezonów. Udawanie kolejny raz "słodkiej idiotki" i próba manipulacji Ezekielem kompletnie do mnie nie trafiła. Zaczynam mieć problem ze zrozumieniem jej motywów postępowania, kolejnych ucieczek i wycofywania się ze społeczności, która przygarnia ją z otwartymi rękami. Zrozumiałbym, gdyby wydarzyło się to po raz pierwszy, ale przecież tego typu historie przerabialiśmy już w kilku poprzednich sezonach. Wątek Carol niestety kolejny raz udowadnia, że "The Walking Dead" zaczyna zjadać swój własny ogon. Nie jest to dobry znak na przyszłość.
Nieco lepiej w tym całym zamieszaniu wypada Morgan. Fakt, że Lennie James stał się pełnoprawnym członkiem obsady, uważam za bardzo trafiony ruch scenarzystów. I już dziś wiem, że jeśli kiedyś twórcy postanowią go uśmiercić, będzie i go szkoda o wiele bardziej, niż Glenna i Abrahama razem wziętych. Swoją postawą Morgan idealnie pasuje do Królestwa. Wydaje się, że trafił w miejsce i między ludzi, którzy rozumieją go dużo lepiej, niż Rick. Kto wie – być może Morgan będzie kluczową postacią odpowiedzialną za wspomniany wyżej sojusz?
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Królestwo do "The Walking Dead" dało się wprowadzić w znacznie bardziej atrakcyjny sposób. I nie chodzi mi tutaj o spektakularne zgony, akcję od pierwszej do ostatniej minuty i mordowanie setek zombie. Nie potrzebuję nawet połowy emocji, jakie były tydzień temu, ale w tego typu odcinkach przydałoby się choć trochę życia. Dialogi, w których brała udział Carol, okazywały się męczące po piętnastu sekundach. I czasem nawet niewątpliwa charyzma Ezekiela opowiadającego o tym, jak pracował w zoo, tutaj nie pomagała. Nie mówiąc już o trwającej kilka minut scenie ze śpiewającym w tle chórem (litości!).
Twórcy "The Walking Dead" popadają w skrajności. Zdaję sobie sprawę, że trzeba było ostudzić emocje, ale bez przesady! Takiej monotonii w produkcji AMC nie było już dawno. A wystarczyło utrzymać uwagę widzów nieco dłużej i skupić się na Neganie (w towarzystwie Daryla!). Można było też połączyć wątek Carol i Morgana przybywających do Królestwa z opłakującą Glenna Maggie, albo chociaż pokazać w kilku scenach Ricka. Oglądając "The Well", miałem wrażenie, że to odcinek wycięty z drugiej połowy szóstego sezonu. Dziejący się w zupełnie innym przedziale czasowym, gdzie Zbawcy zaznaczają swą obecność, podobnie jak miało to miejsce w poprzedniej serii.
A wszystko przez dzielenie bohaterów! Zdaję sobie sprawę, że dzięki takiemu formatowi opowiadania historii aktorom nie trzeba płacić za występy w każdym odcinku (przerabialiśmy to np. w "Lost"). Problem w tym, że "The Walking Dead" tego typu odcinkami robi sam sobie krzywdę i niestety – zawodzi. Oczywiście widzowie są cierpliwi (a jest ich ponad 17 mln tylko w USA) i już za tydzień kolejny raz otrzymają "mięsko", co sugeruje zwiastun nowego odcinka. Nie zmienia to jednak faktu, że na "The Well" się zawiodłem. Gdyby nie Ezekiel i towarzysząca mu Shiva, a także pomysł na przestawienie nowej społeczności zwanej Królestwem, o tym odcinku chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że twórcy nie uczą się na błędach i tego typu odcinki serwować na będą "dla ostudzenia emocji" średnio co kilka tygodni. Szkoda tylko, że studzą je w tak bardzo nieatrakcyjny z perspektywy widza sposób.