Piekło na ziemi. Recenzujemy finał 1. sezonu "Zamętu"
Mateusz Piesowicz
29 października 2016, 21:28
"Quarry" (Fot. Cinemax)
"Zamęt" ani przez moment nie był lekkim serialem, ale jego zakończenie i tak przebija poprzednie odcinki pod względem ciężaru gatunkowego. Czy w tej historii są w ogóle jakieś iskierki nadziei? Uwaga na spoilery!
"Zamęt" ani przez moment nie był lekkim serialem, ale jego zakończenie i tak przebija poprzednie odcinki pod względem ciężaru gatunkowego. Czy w tej historii są w ogóle jakieś iskierki nadziei? Uwaga na spoilery!
Tytuł finałowego odcinka, "Nước chảy đá mòn", w wolnym tłumaczeniu z języka wietnamskiego oznacza "kroplę drążącą skałę" i pasuje idealnie do drogi, jaką przeszedł tytułowy bohater. Odniesień do wody w całym serialu nie brakowało, zresztą, jeśli pamiętacie, to zaczęliśmy go od Maca pozbywającego się ciała w nurcie rzeki. Dziś już nie tylko wiemy, kim była ofiara, ale i rozumiemy znacznie więcej ze skomplikowanego charakteru bohatera, którego absolutnie nie da się zamknąć w prostych słowach.
Podobnie jak i całego "Quarry", które w ciągu ośmiu tygodni przybierało różne formy, od wypełnionego brutalną akcją serialu w stylu "Banshee", poprzez poważną rozprawkę społeczną, aż po klimatyczną, niemal oniryczną podróż. Finał oferuje po trochu tego wszystkiego, dodając jednak garść rozwiązań i odpowiedzi na najbardziej palące pytania, a nade wszystko szokując, niekoniecznie tylko w najmocniejszych scenach odcinka. Kilka fabularnych klocków powskakiwało tu na swoje miejsca, ale najważniejsze, co otrzymaliśmy, to bez wątpienia porcja wietnamskich retrospekcji, rzucających nowe światło na wszystko, co widzieliśmy do tej pory.
Choć trudno uznać to wszystko za szczególnie odkrywcze, nie mam najmniejszego zamiaru ganić serialu za towarzyszącą mu pewnego rodzaju schematyczność. Pisała już o tym Marta w pierwszej recenzji, a ja mogę tylko powtórzyć, że na klisze w jego przypadku nie zwraca się uwagi, bo "Zamęt" opakowuje je w tak atrakcyjny sposób, że w niczym nie przeszkadzają w odbiorze. Finał nie dokonał pod tym względem żadnej drastycznej wolty i choć mógł zaskoczyć, to główny wątek podążył dokładnie w takim kierunku, w jakim miał. Zabrano nas więc do Wietnamu, byśmy na własne oczy zobaczyli, jak wygląda piekło na ziemi. A przy okazji przekonali się, że ktoś od początku sprawował nad nim pełną kontrolę i pociągał sznurkami w całej tej historii.
Tym kimś był oczywiście Broker, którego zaangażowanie nigdy nie ograniczało się do wysyłania Maca na mordercze misje. Po kolejnych odcinkach mogliśmy się zorientować, że za granym przez Petera Mullana bohaterem kryje się znacznie więcej niż tylko to, co widać na pierwszy rzut oka, a zabójstwa na zlecenie to zaledwie pewien procent jego działalności. Część tajemnic, jak choćby to, że ma aktywny udział w lokalnym rynku narkotykowym, było oczywistych, ale już bezpośrednia rola w wietnamskim koszmarze Maca to sporych rozmiarów niespodzianka, która sprawia, że wiele tutaj nabiera sensu.
Bo nagle okazało się, że cierpienia głównego bohatera to nie tyle efekt wojennej traumy, co traumy spowodowanej przez konkretnego człowieka w wiadomym celu. Zbrodnia wojenna w Quan Thang, o której mówiło się od początku sezonu, nie tylko nabrała wreszcie realnych kształtów, ale i dopisała całkiem nowy rozdział do historii naszego bohatera. Człowieka, który od dawna był manipulowany, o czym nie miał bladego pojęcia. Jego życie zostało w pełni podporządkowane woli ukrytej w cieniu postaci, a on mimowolnie wplątywał się coraz bardziej w starannie utkaną sieć zależności, nie wiedząc, że im mocniej stara się z niej wydostać, tym ciaśniej zaciskają się wokół niego pęta.
Patrząc z perspektywy całego sezonu, łatwiej zauważyć, że scenariusz został bardzo umiejętnie skonstruowany. Od samego początku obserwowaliśmy stopniową przemianę Maca i choć jej ostateczny efekt był do przewidzenia, to już fakt, że wszystko przebiegało zgodnie z planem Brokera, każe spojrzeć na nią inaczej i docenić kunszt twórców. Można przyjąć, że od momentu, gdy gangster po raz pierwszy usłyszał o Conwayu jeszcze w Wietnamie, kierował jego losami w taki sposób, by uczynić z niego swojego najlepszego żołnierza. Niczym tytułowa "kropla drążąca skałę" jego oddziaływanie na Maca z czasem stawało coraz mocniejsze i wzrastało z każdym kolejnym zadaniem oraz tylko pozornie przypadkową ofiarą. Wysiłki bohatera i jego żony, by wyrwać się spod wpływu Brokera, wydają się teraz całkiem nieskuteczne i pozbawione wielkiego sensu, bo efekt końcowy mógł być tylko jeden – poddanie się i swego rodzaju powrót na wojnę.
https://youtu.be/gC-pZ31XiHI
Jasne bowiem stało się, że pewna część Maca Conwaya została w Wietnamie, a konkretnie w wiosce Quan Thang. Próbował wrócić do rzeczywistości, zrobił w tym celu naprawdę wiele (też macie wrażenie, że okłamał Joni w kwestii pracy?), ale ostatecznie był skazany na porażkę, bo nad całym jego życiem zawisł złowrogi cień. "Zamęt" pokazuje jednak dosadnie, że Broker nie był jedynym czynnikiem wpływającym na bohatera. Społeczna znieczulica, a nawet otwarta wrogość, brak wsparcia od najbliższych (mocno zapadająca w pamięć scena z finału, czyli spotkanie z ojcem i jego żoną) i kompletna obojętność na inne niż fizyczne rany odniesione w Wietnamie – wszystko to złożyło się na ostateczny koniec człowieka, który został pozbawiony jakiejkolwiek nadziei na powrót do dawnego życia. Nic więc dziwnego, że odpowiedział na to podobną obojętnością, z jaką sam się zetknął. Jakże gorzko brzmiało noszone na plakietce hasło o udziale w wyborach prezydenckich. Co za różnica, kto wygra? Los Maca i jemu podobnych i tak nikogo nie obchodzi. Ich życie zostało w wietnamskiej dżungli, innego już nie znają.
Trudno o bardziej ponurą konstatację, ale nie da się ukryć, że "Zamęt" nie skłania do innych. Praktycznie każdy tutaj kończy w nieciekawym położeniu, pozbawiony nadziei na lepszą przyszłość, bądź oszukany w chwili, gdy wydawało się, że życie nabiera lepszych barw. Buddy (Damon Herriman), nie dość że nie ma perspektyw na jakąkolwiek "karierę", to jeszcze stacza się prywatnie. Ruth (Nikki Amuka-Bird) nawet nie wie, że mężczyzna, który stał się jej bliski, kłamał i porzucił ją bez wahania. Tutejsza rzeczywistość to jedna, wielka depresja, w której nawet pojedyncze promienie słońca nie są w stanie niczego zmienić. Być może dojdzie do tego za sprawą Joni (Jodi Balfour), bo wydaje się, że to jedyna postać, która w przyszłość patrzy z optymizmem i ostatnia szansa Maca na odzyskanie dawnego życia. Droga do tego jednak daleka i wyboista, a zacząć trzeba od wyzwolenia się spod wpływów pewnego brodacza.
Mam tylko nadzieję, że będziemy mieli okazję to zobaczyć, bo choć serial nie ma jeszcze zamówienia na kolejny sezon, zdecydowanie chciałbym wrócić do tego świata. Bo "Zamęt" to nie tylko solidnie napisana historia, ale również, a może i przede wszystkim, absolutnie błyskotliwie zrealizowany serial, który podziwia się od pierwszej do ostatniej sceny. Po finale zdecydowanie najgłośniej będzie z pewnością o wietnamskich retrospekcjach, wśród których znajduje się spektakularna scena masakry w Quan Thang. Technicznie to perełka, którą można by oglądać w kółko (całość zrealizowano niemal w jednym, długim ujęciu, ostatecznie w scenie znalazły się dwa cięcia), gdyby nie fakt, że nie jest to przyjemny widok. Reżyser Greg Yaitanes i reszta ekipy nie oszczędzają nam straszliwych widoków, ale też przesadnie nimi nie epatują. To wystarcza, bo resztę robi wyobraźnia. Cały sezon "Zamętu" był mocny, ale finał to jego kwintesencja.
A nie można go przecież ograniczać tylko do Wietnamu, bo zapadających w pamięć scen było tam znacznie więcej. Czy to groteskowa strzelanina w wesołym miasteczku, czy nocna walka między Macem a jego byłym przełożonym, czy kilka nieziemskich ujęć (Broker w polu maku!), czy w końcu będąca już znakiem rozpoznawczym serialu muzyka. Wszystko robi ogromne wrażenie, sprawiając, że "Zamęt" ogląda się świetnie, nawet gdy ten ma słabsze momenty. A takie niewątpliwie się zdarzają, żeby wspomnieć tylko niedostateczne inwestowanie w niektóre postaci, po których obiecywaliśmy sobie znacznie więcej (Buddy) albo brnięcie w wątki, które zamyka się jednym celnym strzałem (detektyw Olsen).
Ostatecznie jednak wady giną na tle całej reszty, która pozostawia po sobie co najmniej dobre wrażenie, skutecznie łącząc skomplikowany dramat z trzymającym w napięciu thrillerem i przemycając po drodze sporo innych kwestii. Właściwie wszystkie z nich pozostają otwarte, więc liczę na to, że prędzej czy później wrócimy do Memphis. Oby nie kazano nam czekać zbyt długo – wszak ile biedny Mac może pływać po Missisipi?