Nuda, banał, CBS. Recenzja "The Great Indoors" – nowego sitcomu z Joelem McHale'em
Mateusz Piesowicz
28 października 2016, 20:00
"The Great Indoors" (Fot. CBS)
Zderzenie tradycji z nowoczesnością to komediowy temat stary jak świat i "The Great Indoors" nie zdefiniuje go na nowo. To może chociaż zapewni przyzwoitą rozrywkę? Lekkie spoilery.
Zderzenie tradycji z nowoczesnością to komediowy temat stary jak świat i "The Great Indoors" nie zdefiniuje go na nowo. To może chociaż zapewni przyzwoitą rozrywkę? Lekkie spoilery.
Dwa wyjątkowo fatalne nowe sitcomy w jednym tygodniu to byłoby zbyt wiele nawet jak na standardy CBS-u, więc "The Great Indoors" jest troszkę lepsze od "Man with a Plan", o którym pisaliśmy niedawno. Przeskoczyć leżącą na ziemi poprzeczkę to jednak żadne wyzwanie, nie spodziewajcie się więc entuzjastycznego tekstu. Serial z Joelem McHale'em w roli głównej to równie wtórny sitcom co większość jego konkurencji i choć opiera się na przyzwoitym pomyśle, wybiera najbardziej banalną z możliwych ścieżek jego rozwoju.
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i zbudowana na wspomnianym na początku konflikcie nowego ze starym. Tradycjonalistą jest tu niejaki Jack Gordon (McHale), poszukiwacz przygód i dziennikarz magazynu "Outdoor Limits", który musi porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia, gdy gazeta idzie z duchem czasu (czyli po prostu jej się to nie opłaca) i przenosi się w całości do sieci. Nasz bohater zostaje więc sprowadzony ze swojego naturalnego środowiska do biura, gdzie ma dowodzić grupką milenialsów. A że Jack lepiej niż z ludźmi dogaduje się z niedźwiedziami grizzly, to czeka nas mnóstwo wyrafinowanych żartów i sytuacji, których absolutnie byśmy się nie spodziewali. To sarkazm był, jakbyście nie zauważyli.
"The Great Indoors" opiera się na tak prostym schemacie, że nie może oferować niczego odkrywczego i spodziewanie się po nim nowatorstwa byłoby ogromną naiwnością. Jednak już kilku przyzwoitych dowcipów, a może nawet humorystycznego spojrzenia na młode pokolenie można było oczekiwać. Wszak współcześni 20- i 30-latkowie to bardzo wdzięczny temat do mniej i bardziej wyrafinowanych żartów. Niestety, serial autorstwa Mike'a Gibbonsa obiera najprostszą z możliwych dróg, brnąc w standardowe sitcomowe motywy, przez co trudno wskazać w nim choćby jeden wyróżniający się element.
Towarzyszący Jackowi zespół to trójka chodzących stereotypów, wśród których jest i podziwiający go, a przy okazji nieudolnie naśladujący Clark (Christopher Mintz-Plasse), i uważająca go za troglodytę specjalistka od social mediów Emma (Christine Ko), i wreszcie biurowy hipster Mason (Shaun Brown). Gdzieś tam mignęła też była dziewczyna Jacka, aktualnie jego szefowa, Brooke (Susannah Fielding). Kolejny znakomity temat do żartów. Cały odcinek to po prostu ich parada, normalnie brzuch boli ze śmiechu. Mamy standardowy zestaw dowcipów o penisach (jasne, że więcej niż jeden, przecież wszyscy je uwielbiają!), sikaniu, homoseksualistach i jakimś kolesiu, który, nie wiedzieć czemu, siedzi w namiocie od dwóch tygodni. Najwięcej jest jednak takich obśmiewających Jacka i jego zacofanie, czemu on nie zostaje dłużny.
I tak przez 20 minut trwa przeciąganie liny pomiędzy grupą zapatrzonych w siebie milenialsów, a zarozumiałym facetem, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Prawdziwa beczka śmiechu, w której oczywiście w kółko powtarzać się będzie ten sam schemat: Jack kpi ze swoich kolegów, ci kpią z niego, a na koniec wypracowują zdrowy kompromis i pokazują, że współpraca czyni cuda. Oklaski, panowie scenarzyści!
A przecież z tego konceptu naprawdę można by wycisnąć chociaż ciut więcej oryginalności. Wystarczyło nie robić z poszczególnych postaci stereotypowych manekinów i sprowadzać ich do najbardziej ogranych klisz. Ale to przecież wymagałoby wysiłku, a co więcej, mogłoby się nie spodobać widzom – ci tutejsi wszak cenią, gdy jest łatwo i przyjemnie. A że przy okazji nudno? Oj bez przesady, przecież to serial, który w ramówce znajduje się między "Teorią wielkiego podrywu" a "Mamuśką", więc liczenie na coś w jego wypadku to skrajne naiwniactwo.
Skoro już jednak padły te dwa, jakże cudowne tytuły, to trzeba przyznać, że "The Great Indoors" wypada na ich tle całkiem przyzwoicie. Przynajmniej w tym sensie, że oferuje jeszcze nieopatrzone twarze i jakąś zmianę scenografii. Umieszczenie akcji w siedzibie "Outdoor Limits" wprawdzie nie zostało wykorzystane w zbyt dużym stopniu, ale zawsze tamtejsze wątki są pewną odmianą od nieustannego kręcenia się wokół tematyki damsko-męskiej. Życia w tym nadal niewiele, przypuszczam jednak, że dla stałej, CBS-owej widowni, większa zmiana mogłaby być zbyt dużym szokiem.
Dlatego też świeżych pomysłów w "Great Indoors" nie macie co szukać, bo i tak ich nie znajdziecie. McHale znów gra dobrze wyglądającego głupka, choć do roli z "Community" mu oczywiście daleko, żarty są przewidywalne, motywy powtarzalne, postaci sztuczne, a scenariusz w najmniejszym stopniu nie wykorzystuje pewnego potencjału, który w sobie ma. O całości zapomniałbym niemal natychmiast, gdyby nie fakt, że na drugim planie pojawił się Stephen Fry, a to jeden z takich aktorów, którzy wypadają dobrze nawet wtedy, gdy wkłada im się w usta najcieńsze żarty z możliwych. Cała reszta wyparowuje z głowy zaraz po obejrzeniu i w sumie nie daje żadnych powodów, by się z tą produkcją zaprzyjaźniać. 20 minut życia naprawdę można wykorzystać znacznie lepiej.