Gra w konsekwencje. Recenzja "Hated in the Nation" – 6. odcinka 3. sezonu "Black Mirror"
Mateusz Piesowicz
27 października 2016, 20:17
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
Trzeci sezon "Black Mirror" kończymy najdłuższym odcinkiem w historii serialu, który… w sumie mógłby być krótszy. Ale to właściwie jedyne, co mam mu do zarzucenia. Spoilery.
Trzeci sezon "Black Mirror" kończymy najdłuższym odcinkiem w historii serialu, który… w sumie mógłby być krótszy. Ale to właściwie jedyne, co mam mu do zarzucenia. Spoilery.
"Hated in the Nation" to odcinek, na który chyba najmocniej czekałem przed premierą tego sezonu. Zapowiadany przez twórców jako "policyjny procedural w stylu skandynawskiego noir" wydawał się idealnie skrojony pod moje gusta, a wiadomość, że potrwa aż półtorej godziny, sprawiła, że szykowałem się na prawdziwą ucztę. Te oczekiwania nieco popsuły mi pierwszy kontakt z odcinkiem, który nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, jak się spodziewałem, ale ponowny seans pozbawił mnie wszelkich wątpliwości – "Hated in the Nation" nie będzie zaliczać się do najlepszych momentów serialu, ale to ciągle produkcja na bardzo wysokim poziomie i świetne zakończenie tego sezonu.
W gruncie rzeczy odcinek w reżyserii Jamesa Hawesa (m.in. "Penny Dreadful") to połączenie dwóch standardów. Z jednej strony mamy wspomniany już procedural, z drugiej natomiast typowe dla "Black Mirror" wykorzystanie mediów społecznościowych i nowych technologii, by za ich pomocą nieco nas postraszyć i ostrzec za jednym zamachem. Trudno doszukiwać się tu czegoś szczególnie odkrywczego, a i scenariusz, choć naprawdę zręcznie napisany i zaopatrzony w odpowiednie zwroty akcji, raczej nie próbuje nam za bardzo zagrać na nosie. Ot, ciekawa, momentami niepokojąca, innym razem naprawdę przerażająca historia z morałem (albo nawet kilkoma) w sam raz na współczesne czasy. Nic, czego byśmy już w "Black Mirror" nie widzieli.
Oj, rozpuścił nas Charlie Brooker – bo trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że gdyby "Hated in the Nation" pojawiło się w jakimkolwiek innym serialu, teraz pewnie czytalibyście moje bezgraniczne zachwyty nad nim. Tymczasem tutaj jakoś nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, że "Black Mirror" było tak konwencjonalne. Nie w złym tego słowa znaczeniu, ale jednak nie jest to typowa rzecz dla serialu, który przyzwyczaił nas do tego, że nigdy nie podąża oczywistymi ścieżkami. Tutaj natomiast od samego początku było tak podejrzanie normalnie, że w każdej chwili spodziewałem się jakiegoś szalonego twistu. Gdy więc ten w końcu nadszedł, musiałby być nie wiem jak pokręcony, by zrobić odpowiednie wrażenie. Nie był, podobnie jak cała reszta odcinka, która nie może się równać z najlepszymi pomysłami Brookera.
Co wcale nie znaczy, że nie ogląda się jej z zainteresowaniem. Bo "Hated in the Nation" zawiera wszystkie elementy niezbędne do przyciągnięcia widza przed ekran. Mamy tajemnicze i brutalne morderstwa z odpowiednio zarysowanym tłem, mamy pracującą nad nimi parę niekoniecznie pasujących do siebie bohaterek, mamy wreszcie niecodzienne okoliczności, które stają się coraz jaśniejsze w trakcie odcinka. Gdyby oglądać go z listą w ręce i odhaczać kolejne wyznaczniki każdego szanującego się procedurala, to gwarantuję, że znaleźlibyśmy je wszystkie. Począwszy od krótkiego przedstawienia poszczególnych ofiar, poprzez przesłuchiwanie świadków i podejrzanych, aż po sprawdzanie możliwych tropów, wpadanie w ślepe zaułki i obowiązkowe przyspieszenie tempa na koniec oraz danie fałszywej nadziei. Potem dopiero dochodzi do pewnej zmiany, no bo jednak niewiele seriali pozwoliłoby sobie na pozbycie się lekką ręką 387 tysięcy ludzi. Jak na standardy "Black Mirror" z pewnością nie był to jednak najsilniejszy możliwy cios, zwłaszcza że jeszcze go złagodzono.
Czyli co, Charlie Brooker stracił pazur? Niekoniecznie. Po prostu "Hated in the Nation" zostało pomyślane w dokładnie taki sposób i wymaganie od niego, by nagle zboczył ze swojej ścieżki jest przejawem przywiązania do pewnych schematów. Tak bardzo spodziewamy się po "Black Mirror" szalonych twistów, że ich brak, ewentualnie względna przewidywalność, odbiera się jako wadę. A to absolutna bzdura, czego najlepszym potwierdzeniem ten właśnie odcinek. Prosty? Tak, nie trzeba być serialowym omnibusem, by zorientować się, że jeśli na początku przekazuje się nam informację o zautomatyzowanych pszczołach, to w dalszej części historii odegrają one jakąś rolę. Nie musimy spędzać setek godzin nad kryminałami, by domyślić się, że pierwsze rozwiązania będą błędne, a kolejne tropy zaprowadzą donikąd. Nie trzeba również dokonywać nie wiadomo jakich scenariuszowych akrobacji, by przyciągnąć widzów przed ekran i nie pozwolić im oderwać od niego wzroku przez 90 minut – wystarczy umiejętne posługiwanie się gatunkowymi tropami.
A mam wrażenie, że żaden z dotychczasowych odcinków "Black Mirror" nie był w większym stopniu gatunkową rozrywką niż właśnie ten. Wprawdzie jego "skandynawskość" jest dość umowna, ale muszę uczciwie przyznać, że twórcy naprawdę zrobili, co mogli, byśmy poczuli znajome klimaty. Stopniowo rosnące napięcie, tempo w miarę szybkie, ale nie gnające na złamanie karku, a wreszcie dominujące tu chłodne kadry i nastrojowa muzyka sprawiają, że wielu poczuje się jak w domu. Dodajmy do tego sposób opowiadania, bliski współczesnym brytyjskim kryminałom i mamy klasyk z prawdziwego zdarzenia.
Historia śledztwa prowadzonego przez Karin Parke (Kelly Macdonald) i Blue Perrine (Faye Marsay) toczy się bardzo płynnie od jednego morderstwa do drugiego, pogubić się tu nie sposób, a i logice wydarzeń nie da się nic zarzucić. Scenariusz nie wgłębia się w nie może szczególnie mocno, dając nam raczej ogólny zarys, a nie detaliczny opis, ale zyskuje na tym wyraźnie rytm opowiadania, bo to przebiega bez większych zakłóceń. Nie brak przy tym klasycznych dla kryminału wskazówek, choć ustępują one bardzo czytelnej tezie odcinka. Bo ta oczywiście jest, przecież to "Black Mirror". I ona jednak nie należy do szczególnie oryginalnych – internetowe hejterstwo było już przecież przerabiane przez różne produkcje, tutaj po prostu skala jest większa.
Rozwodzić się nad nim szczególnie nie ma sensu, bo i do żadnych odkrywczych wniosków nie dojdę. Brak odpowiedzialności za słowa i poczucie bezkarności dzięki pozornej anonimowości to jedne z głównych grzechów internautów z każdego zakątka świata, a "Hated in the Nation" nie podchodzi do nich ze szczególnym wyrafinowaniem. Jasne, skala masowego mordu robi ogromne wrażenie, podobał mi się również sposób, w jaki uczłowieczono hejterów – mam na myśli wprowadzenie postaci nauczycielki, Lizy Bahar (Vinette Robinson), jako reprezentantki zwykłych ludzi, bezmyślnie nie liczących się z konsekwencjami własnych czynów. Być może po obejrzeniu odcinka ktoś się zawaha, zanim znowu wyleje porcję jadu w sieci, w takim wypadku cel został osiągnięty. Ale ogólnie trudno przyznać, by historia uderzała po głowie z taką mocą, jak poprzednie odsłony serialu.
A mimo to nie potrafię na nią narzekać. Bo "Hated in the Nation" to więcej niż solidna robota, opierająca się na gronie ciekawych charakterów (gdyby rzecz dotyczyła innego serialu, Karin i Blue już mogłyby się szykować na kontynuację, a ja wcale nie narzekałbym na takie rozwiązanie, bo między bohaterkami jest wyraźna chemia) i skutecznym połączeniu klasycznego kryminału z wątkami rodem z science fiction. Pokażcie mi drugą produkcję, w której uczynienie elektronicznych pszczół narzędziami masowej zbrodni nie byłoby uznane za idiotyczny pomysł. Tutaj pasuje wprost idealnie i nawet dopisanie do niego, według mnie nieco na siłę, wątku inwigilacji społecznej i wciśnięcie w to wszystko polityków nie psuje końcowego efektu.
Owszem, jak wspominałem, odcinek mógłby być krótszy. Właściwie spokojnie dałoby się go zamknąć w godzinie i pewnie nic by na tym rozwiązaniu nie ucierpiało. Ale poza tą jedną kwestią trudno sformułować konkretne zarzuty pod adresem "Hated in the Nation". To odcinek, który nie odmieni naszego życia, nie będzie się o nim również godzinami dyskutować, jednak narzekanie na niego nie jest niczym uzasadnione. Tym bardziej po zakończeniu, które po raz kolejny w tym sezonie pokazało bardziej optymistyczne oblicze Charliego Brookera. Specyficzna rzecz, mówić o optymizmie po odcinku, który mocno przerzedził szeregi brytyjskich użytkowników Twittera, a jednak nie mogłem nie uśmiechnąć się pod nosem, widząc przewrotną, jak na "Black Mirror", konkluzję. Każdy musi ponieść konsekwencje, czyż nie?