Wojny małe i duże. Recenzja "Men Against Fire" – 5. odcinka 3. sezonu "Black Mirror"
Mateusz Piesowicz
26 października 2016, 22:02
"Black Mirror" (Fot. Netflix)
"Black Mirror" zmienia w tym sezonie nastrój w mgnieniu oka. "Men Against Fire" jest tego najlepszym przykładem, bo to odcinek, który brutalnie sprowadza nas na ziemię po magicznym "San Junipero". Spoilery!
"Black Mirror" zmienia w tym sezonie nastrój w mgnieniu oka. "Men Against Fire" jest tego najlepszym przykładem, bo to odcinek, który brutalnie sprowadza nas na ziemię po magicznym "San Junipero". Spoilery!
Nie brak głosów, że wyreżyserowany przez Belga Jakoba Verbruggena ("London Spy") odcinek to najsłabsza odsłona 3. sezonu "Black Mirror". Choć ich nie podzielam, pod pewnymi względami je rozumiem, bo "Men Against Fire" brakuje kilku typowych dla serialu wyróżników, a przez większość czasu tutejsza historia może wydawać się dość banalna. Choćby w porównaniu do poprzedniej, ta opowieść wygląda na bardzo mało wyrafinowaną, co jednak w tym konkretnym przypadku uważam za jej ogromny atut. Ale po kolei.
"Men Against Fire" (tytuł zaczerpnięto z wydanych w 1947 roku badań nad skutecznością działań wojskowych autorstwa S.L.A. Marshalla) to w gruncie rzeczy prosty wojskowy thriller. Rzecz dzieje się w bliżej niezidentyfikowanej, ale raczej nie bardzo odległej przyszłości, miejsce akcji również nie ma żadnego znaczenia (wygląda na wschodnią Europę). Bez zbędnego wprowadzenia zostajemy wrzuceni w sam środek amerykańskiej jednostki wojskowej, której zadaniem jest rozprawianie się z tzw. gnidami – zmutowanymi potworami, które przypominają połączenie zombie z wampirem. Takim w stylu Nosferatu rzecz jasna, nie współczesnym. W każdym bądź razie, stwory są obrzydliwe, a do tego terroryzują okoliczne wioski, zatruwając jedzenie. Nic tylko wybić, co do jednego.
Oczywiście fakt, że coś tu jest nie w porządku, wyczuwa się na kilometr. Subtelność to właśnie jeden z tych typowych dla "Black Mirror" elementów, których tu brakuje, ale z drugiej strony, raczej nie należy jej oczekiwać po kinie wojennym, czyż nie? Nie przykładałbym więc do tego wielkiej wagi, tym bardziej że w perspektywie całego odcinka zupełnie traci to na znaczeniu. Zanim jednak do tego dojdzie, historia będzie podążać dość standardowym szlakiem. W towarzystwie nowicjusza Stripe'a (znany z "Roots" Malachi Kirby, który zdecydowanie powinien popracować nad akcentem, jeśli nie chce zostać zaszufladkowany w jednym rodzaju roli) i jego zespołu bierzemy udział w akcji przeciwko grupie mutantów, w czasie której nasz bohater przypadkiem obrywa tajemniczym zielonym światłem po oczach. Już wiadomo, że będą konsekwencje, pytanie tylko jakie dokładnie.
Bo trzeba jeszcze wspomnieć, że tutejsza wojna to konflikt w wersji "Black Mirror". Żołnierze są więc "unowocześnieni" i za sprawą wszczepionych do głów specjalnych implantów bez przerwy towarzyszy im wirtualna rzeczywistość. Dzięki niej mają dostęp do informacji, taktyki walki i innych przydatnych na polu bitwy rzeczy. No i po dobrze wykonanym zadaniu mogą nacieszyć się jedynymi w swoim rodzaju sennymi marzeniami. Brzmi znajomo? Nic dziwnego, bo koncept rozszerzonej rzeczywistości pojawiał się w "Black Mirror" niejeden raz, żeby daleko nie szukać, choćby w odcinku "Playtest". Tutejsza wersja jest po prostu nieco bardziej przyziemna i dopasowana do konkretnych zadań. Pod względem innowacyjności pomysłu "Men Against Fire" to więc raczej dolne stany średnie – tym bardziej że futurystyczne pole walki przerabialiśmy przy okazji różnych innych produkcji.
Co więc jest w tym odcinku wyjątkowego? Prosta odpowiedź brzmiałaby: zwrot akcji. Bo zgodnie z przewidywaniami taki następuje, dzięki czemu Stripe dowiaduje się całej prawdy i musi samotnie stawić jej czoła. Ale to nie jest dobra odpowiedź albo przynajmniej nie do końca. Jestem przekonany, że wielu z Was domyślało się chociaż w pewnym stopniu, o co w tej historii chodzi, więc odkrycie, że "gnidy" to żadne potwory, nie zwaliło Was z nóg. Mnie też nie. Ale wcale nie mam ochoty z tego powodu narzekać na Charliego Brookera, że kończą mu się oryginalne pomysły. Wszystko dlatego, że twist w "Men Against Fire" to tylko jeden z elementów konstrukcyjnych odcinka i absolutnie nie jest tu najistotniejszy.
Gdyby ta historia skupiała się w głównej mierze na nim, to utyskiwania byłyby w pełni zrozumiałe. Zrobienie głównej atrakcji z faktu, że przełożeni okłamują żołnierzy i posyłają ich do walki, której sens jest przed nimi ukryty, byłoby bardzo tanim chwytem. Ale już uczynienie go tylko środkiem do celu, którym ostatecznie jest nakłonienie widzów do myślenia i odpowiedniej interpretacji przedstawionych faktów to strzał w sam środek tarczy. Zwłaszcza że wnioski, do jakich prowadzi "Men Against Fire", znacznie wykraczają poza proste antywojenne przesłanie, które narzucałoby się na pierwszy rzut oka.
Historia, która wygląda na dość banalną zabawę w wojnę, jest w gruncie rzeczy opowieścią o pozbywaniu się człowieczeństwa na różne sposoby, ale zawsze na własne życzenie. Kulminacyjnym punktem odcinka nie jest wcale poznanie prawdy przez Stripe'a czy jego konfrontacja z towarzyszką broni, Raiman (Madeline Brewer), ale rozmowa bohatera z Arquettem (Michael Kelly), wojskowym psychologiem. Sposób, w jaki ten objaśnia funkcjonowanie implantów i chłodnym, pozbawionym szczególnych emocji głosem tłumaczy cel ich wprowadzenia to "Black Mirror" w całej okazałości. Armii wcale nie są potrzebne najnowocześniejsze rodzaje broni, ale ludzie, którzy skorzystają z nich bez chwili wahania. Ta banalna prawda miała rację bytu w przeszłości i będzie miała w przyszłości. Zmienią się tylko metody, bo zamiast całej maszyny zmyślnej propagandy, wystarczy nacisnąć odpowiedni przycisk i od razu wróg zamieni się w potwora z najgorszych koszmarów.
Koncept tego odcinka można interpretować na różne sposoby. Albo traktować dosłownie i odnosić do współczesnych, coraz bardziej odhumanizowanych konfliktów zbrojnych (bo czy tutejsze "maski" nie są w gruncie rzeczy oparte na tym samym pomyśle, co użycie dronów w działaniach wojennych?), albo spojrzeć na całą sprawę szerzej. Tutaj w grę wchodzi fakt, przeciwko komu jest prowadzona wojna w "Men Against Fire" – ludziom, w których genach znajdują się wszystkie niepożądane cechy, począwszy od chorób, a skończywszy na skłonności do przemocy.
Można to postrzegać bardzo prosto, jako chęć stworzenia społeczeństwa idealnego poprzez wykluczenie z niego wszystkich, niespełniających odpowiednich warunków osobników. Takie "czyszczenie" kojarzy się jednoznacznie, ale niekoniecznie trzeba sięgać po przykłady z historii, by zauważyć odniesienia. Strach przed innością, wyzbywanie się ludzkich odruchów spowodowane lękiem czy w końcu zamykanie się przed każdym przejawem "obcości", przedstawianej jako jednoznaczne zagrożenie – kojarzy się Wam to z czymś? I wcale nie potrzeba do tego nowoczesnych technologii, wszak te wszczepione są tylko żołnierzom, którzy mają pociągać za spust. Innym wystarczy odpowiednio podana mieszanka strachu i nienawiści. Resztę zrobi obawa o własne bezpieczeństwo.
Błędem byłoby jednak traktowanie tego odcinka jako pouczającej przypowiastki. "Black Mirror" nigdy nie dawało nam prostych rozwiązań, nie odnosiło się też bezpośrednio do rzeczywistości. Podobnie jest z "Men Against Fire", gdzie poznanie prawdy przez Stripe'a nie prowadzi do szczęśliwego zakończenia czy buntu przeciwko okrutnej polityce. Zamiast tego dostajemy bardzo gorzkie podsumowanie i kolejny w "Black Mirror" pozbawiony jakiejkolwiek nadziei finał. Postawiony w obliczu nieustannego przeżywania tego samego koszmaru bohater się poddaje i pozwala na kontynuowanie życia w kłamstwie. Ale czy można go za to potępiać?
Początkowo miałem spore wątpliwości do sposobu, w jaki przedstawiono nam Stripe'a. Nie wiedzieliśmy wszak o nim zupełnie nic, mogliśmy się tylko domyślać, że to w sumie porządny facet. Kolejny amerykański bohater służący ojczyźnie, podczas gdy w domu czeka na niego ukochana. Jakieś bardziej rozbudowane tło by nie zaszkodziło, prawda? No właśnie nie do końca. Bo brak wiedzy na temat Stripe'a to celowy zabieg – dzięki niemu poznajemy jego prawdziwe oblicze po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy Arquette pokazuje nam wideo z nim w roli głównej. Ale jak to? Zgodził się na implant? Sam bohater jest nie mniej zaskoczony niż my. Do tej pory widzieliśmy żołnierza z zasadami, przerażonego kłamstwem, jakie mu się wciska, a nagle okazuje się, że to po prostu głupi dzieciak, który sam się skazał na ten los. Bo się nudził? Bo brakowało sensownych perspektyw? Może po prostu chciał się wyrwać z nieciekawej okolicy? Odpowiedzi nie ma, bo nie jest istotna. Liczy się fakt, że Stripe wiedziony iluzją przedstawioną mu przez instytucję, której bezgranicznie ufał, własnoręcznie pozbawił się człowieczeństwa. A tym samym skazał na wieczne okłamywanie samego siebie.
Im dłużej myślę o "Men Against Fire", tym bardziej nie mogę się nadziwić, ile treści udało się upchnąć w tym naprawdę niezbyt skomplikowanym odcinku. Pomijając nawet fakt, że przez ponad połowę czasu to typowy, futurystyczny akcyjniak (choć trzeba przyznać, że świetnie zrobiony – FPS-owe ujęcia z perspektywy pierwszej osoby to majstersztyk), to jego przesłanie i sposób, w jaki je przedstawiono, wydają się proste. Jak na standardy "Black Mirror" wręcz łopatologiczne. W niczym to jednak nie przeszkadza w odbiorze, a osobiście uważam to wręcz za zaletę. Takie czasy, że siłowe wbijanie do głowy podstawowych wartości może się bardzo przydać.