Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
23 października 2016, 22:02
"Westworld" (Fot. HBO)
Ten tydzień niewątpliwie należał do "Black Mirror", no ale nie samym "Black Mirror" człowiek żyje. Doceniamy także "Westworld", "Młodego papieża", "Jane the Virgin" czy "Shameless". A kit dostał nowy serial z Hugh Lauriem.
Ten tydzień niewątpliwie należał do "Black Mirror", no ale nie samym "Black Mirror" człowiek żyje. Doceniamy także "Westworld", "Młodego papieża", "Jane the Virgin" czy "Shameless". A kit dostał nowy serial z Hugh Lauriem.
HIT TYGODNIA: "Black Mirror" jak pudełko czekoladek na Netfliksie
Pisząc niedawno o jednym z odcinków 3. sezonu "Black Mirror", Marta użyła słynnego porównania o pudełku czekoladek autorstwa Forresta Gumpa. Trafiła w sedno, bo oglądając po raz pierwszy nowe odsłony serialu Charliego Brookera, naprawdę nie ma się pojęcia, na co się trafi. Ten sezon to prawdziwy gatunkowy miszmasz, w którym obok romansu można spotkać thriller, a po społecznej satyrze wkraczamy w najprawdziwszy horror.
Wszystkie odcinki łączą jednak dwa fakty. Po pierwsze, każdy prezentuje bardzo wysoki poziom, a po drugie, to ciągle "Black Mirror" – nie spodziewajcie się więc wyjątkowo radosnych opowieści. Ciągle przeważają opowieści wykoślawiające znaną nam rzeczywistość i przemieniające mniej lub bardziej wymyślne technologie w źródło historii rodem z koszmaru. Coś jednak uległo lekkiej zmianie i oprócz tych nie pozostawiających złudzeń odcinków, pojawiły się też takie, w których wyraźnie da się odczuć pewien, specyficznie rozumiany optymizm. I to dopiero jest zaskoczenie! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Fiona z "Shameless" wreszcie stawia na siebie
7. sezon "Shameless" na razie niczym wybitnym się nie wyróżnił, ale jedna scena w tym tygodniu sprawiła mi rzeczywiście ogromną przyjemność. Ta, w której Fiona Gallagher zwołuje rodzinne zebranie o poranku, po to aby wyjaśnić rodzeństwu, że na opłacenie rachunków potrzebne są pieniądze i jeśli chcą tu dalej mieszkać, będą musieli się dorzucić. Uff, czas najwyższy!
Przez lata oglądaliśmy wzloty i upadki tej dziewczyny, która jako nastolatka została praktycznie matką gromadki dzieciaków spłodzonych przez swoich nieodpowiedzialnych rodziców, i chyba wszyscy chcieliśmy, żeby wzięła się w garść, odpuściła sobie prowadzące donikąd związki i po prostu coś ze sobą zrobiła. Wygląda na to, że ten moment wreszcie nadszedł. Fiona została menedżerką knajpy, znalazła swoją inspirację, chce kończyć szkołę biznesową i przede wszystkim powiedziała głośno, że nie będzie dalej dawać się wykorzystywać.
"Ty arogancki g***niarzu", którym Fi obdarzyła Lipa, nie wydawało się w tym momencie ani trochę niesprawiedliwe. Zasłużył sobie po wielokroć – on i cała reszta. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Jak zmarnować potencjał Hugh Lauriego – prezentuje "Chance"
Pisząc recenzję pierwszych odcinków nowego serialu Hulu, starałem się być dość łagodny. Nie był to z pewnością najgorszy serial, jaki widziałem tej jesieni, ba, nie zaliczałby się nawet do wstydliwej do dziesiątki. Nie można jednak przejść całkiem obojętnie obok faktu, że "Chance" jest co najwyżej przeciętniakiem, który ma problemy nie tylko z czymś, co by go wyróżniło, ale również z prostym opowiedzeniem wciągającej historii.
Bohaterem tutejszej jest niejaki dr Eldon Chance, neuropsychiatra, do którego zgłasza się pacjentka prześladowana przez agresywnego męża. Nie mija wiele czasu, a już główny bohater jest po uszy uwikłany w aferę, która wyraźnie ma więcej niż jedno dno. Czekają nas więc zaskakujące zwroty akcji, dramatyczne sytuacje i pełne napięcia momenty. Tak przynajmniej być powinno.
A jak jest? Niestety, przede wszystkim nudno. Serial, który próbuje być mrocznym thrillerem psychologicznym, cierpi głównie na brak intrygujących postaci, na czele z tytułowym doktorem. Tym większa szkoda, że tego gra Hugh Laurie, który z dobrze napisanym scenariuszem potrafi zdziałać cuda. Tutaj jednak, choć robi co może, wypada średnio. Brak oparcia w scenariuszu i postać zbudowana na kilku stereotypach to za mało, nawet dla wykonawcy takiego formatu. Przykre to, bo Brytyjczyk i jego fani zasługują na znacznie lepsze seriale. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Życie po cliffhangerze w "Jane the Virgin"
Po premierze 3. sezonu "Jane the Virgin" chyba wszyscy spodziewaliśmy się czegoś "mocnego": że uśmiercą Michaela albo że biedak będzie w śpiączce czy też dozna amnezji i po stu pięćdziesięciu twistach nasza ukochana telenowelowa heroina będzie w końcu musiała poślubić ojca swojego dziecka – Rafaela. Niektórzy się tego bali, inni na to liczyli, ale chyba mało komu wpadło do głowy rozwiązanie, na które ostatecznie postawiono.
Coś pewnie z nami jest nie tak, skoro happy end wydaje nam się tak strasznie zaskakujący, ale nie da się ukryć, że tutaj po prostu to pasuje. Śmierć, amnezja i inne tego typu cuda oznaczałyby koniec "Jane the Virgin" jako lekkiej komedii, która służy nam za poprawiacz humoru. Serial nie jest telenowelą – i dobrze o tym wie, dlatego nie uderzył w tragiczne tony. Postawił na kolejny lekki odcinek, który z każdą minutą coraz bardziej utwierdzał nas w przekonaniu, że kurcze, chyba jednak wszystko będzie dobrze.
I wszystko jest dobrze, bo znów częściej śmiejemy się niż płaczemy, oglądając kolorowy świat Jane Gloriany Villanuevy. Nic nie stanęło na głowie, niczyje serce nie zostało złamane w nieodwracalny sposób. Dostaliśmy za to sporo dowodów na to, że dziwnych pomysłów wciąż scenarzystom nie brakuje. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Młody papież", czyli nie tylko kontrowersje
Najbardziej kontrowersyjna premiera jesieni okazała się nie być dokładnie tym, czego wszyscy się po niej spodziewali. Owszem, mamy w niej historię najmłodszego papieża w historii, Amerykanina Lenny'ego Belardo (w tej roli fantastyczny Jude Law), który znacznie odbiega od standardowego wizerunku głowy Kościoła katolickiego, a twórcy nie mają przeszkód, by pokazywać go w sytuacjach, które z pewnością przyprawią prawicowych publicystów o palpitację serca, ale to tylko jeden z wielu elementów serialu.
Ten nie jest bowiem prostą kpiną wymierzoną w hipokryzję Watykanu (czy religii w ogóle), ale skomplikowanym i niejednoznacznym studium ludzkiej natury. Padają tu pytania o Boga, wiarę, władzę czy pozycję i wiążące się z nią obowiązki, ale "Młody papież" nie odrywa się od ziemi. Jego bohaterowie to nie manekiny stworzone pod konkretną tezę, lecz ludzie z krwi i kości – mają swoje wady i zalety, nie pozwalają się łatwo zaszufladkować, ani sprowadzić do prostych schematów.
Dokąd zmierza ta historia, nie sposób na razie przewidzieć, co samo w sobie jest zaskakujące, a dodajmy jeszcze do tego sposób, w jaki serial miesza elementy humorystyczne z całkiem poważnymi i doprawia porcją symbolizmu w wykonaniu Paolo Sorrentino, a otrzymamy produkcję, którą trudno do czegokolwiek porównać. Nie jest to łatwa telewizja, ale z pewnością warto się z nią zmierzyć. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Nowy poziom szaleństwa i dojrzałości w "Crazy Ex-Girlfriend"
2. sezon "Crazy Ex-Girlfriend" ledwie się zaczął, a już mi się podoba i to bardzo. Wiadomo, że z Joshem niedługo wszystko się skończy, ale Rachel Bloom nie byłaby sobą, gdyby nie zafundowała nam paru scenariuszowych twistów, które przesunęły w czasie to, co nieuniknione. Rebece nadal się wydaje, że ma to, czego chciała, a niestety ten układ to rzeczywiście raczej "Airbnb with benefits", niż spełnienie marzeń o wielkiej miłości. Widzi to już nawet Paula – uff!
W otwierającym nowy sezon odcinku było jeszcze więcej rzeczy dziwnych i dziwniejszych niż do tej pory – ach, ten musicalowy numer, w którym Rebecca udaje kaktus i chomiczka! – ale też widać pewność siebie autorki. Rok temu pełno było potknięć, teraz Rachel zdaje się bardzo dokładnie wiedzieć, co robić. Każdy wątek i każdy żart to strzał w dziesiątkę, wszystko ma drugie dno czy też metapoziom. I zaskakująco dużo jest tu życiowych zmian oraz zmagań z rozmaitymi osobistymi problemami wagi ciężkiej, jak alkoholizm Grega czy brak satysfakcji Pauli (której umiejętności hakerskie mogłyby wprawić w zdumienie Eliotta Aldersona).
"Crazy Ex-Girlfriend" wreszcie wydaje się być serialem dojrzałym, w pełni świadomym tego, kim jest główna bohaterka i jakie ma problemy ze sobą. Wydaje mi się, że w tym sezonie przeżyjemy z Rebeką porządne załamanie, po którym będą musiały nastąpić zmiany. A wszystko to w charakterystycznym stylu, w którym tytułowe szaleństwo bywa równie urokliwe co depresyjne. [Marta Wawrzyn]
No i ta nowa czołówka – cudo!
KIT TYGODNIA: "Eyewitness", czyli jak zepsuć skandynawski kryminał
Ostatnie premiery USA Network to prawdziwy synonim jesiennej depresji. Po fatalnym "Falling Water" przyszła pora na tylko trochę lepsze "Eyewitness", którego twórcy udowodnili, że nawet gotowy materiał na serial można przerobić w pierwszorzędny usypiacz. Pierwowzorem tej produkcji było norweskie "Øyevitne", a jego amerykański remake stara się jak może, by zachować skandynawski klimat oryginału. Oczywiście nie udaje mu się to ani trochę.
Niby poszczególne elementy są tu na swoim miejscu – mamy więc morderstwo, przypadkowych świadków, chcącego się ich pozbyć zabójcę i całą masę osobistych problemów dookoła. A jednak serial jest tak wyprany z jakichkolwiek emocji, że z podobnym zapałem mógłbym się przez godzinę wpatrywać w ścianę i byłoby to równie zajmujące, co oglądanie tej premiery. Twórcy próbują wprawdzie nieco podnieść temperaturę, fundując nam zakazany romans nastoletnich gejów, ale ktoś powinien ich uświadomić, że takie rzeczy przerabialiśmy już w telewizji dobre kilka lat temu.
"Eyewitness" to po prostu kolejna nieudolna próba przeniesienia na amerykański grunt modelu skandynawskiego kryminału. Ani szczególnie gorsza, ani lepsza od poprzednich, wyróżniająca się głównie nadmiernym używaniem ponurej kolorystyki – po obejrzeniu odcinka wiem już, że północ stanu Nowy Jork to najsmutniejsze miejsce na ziemi. I to właściwie wszystko, co z tego serialu zapamiętam. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Westworld" ma na siebie wyraźny pomysł i potrafi to pokazać
Jak co tydzień, "Westworld" ląduje wśród naszych hitów, co może zrobiłoby się już nudne, gdyby nie fakt, że serial HBO nie daje choćby pół powodu, by przestać się nim zachwycać. 3. odcinek, czyli "The Stray", po raz kolejny udowodnił, że Jonathan Nolan i Lisa Joy mają wszystko rozplanowane w najdrobniejszych detalach, a podziwianie kunsztu, z jakim ich pomysły przemieniają się na ekranie w rzeczywistość to prawdziwa uczta.
Tym razem głównym punktem programu była specyficzna relacja między Dolores a Bernardem, którą śledziliśmy, zmierzając po scenariuszowej nitce do kłębka dokładnie tak, jak obmyślili to sobie scenarzyści. Wpisanie granej przez Evan Rachel Wood bohaterki w rolę Alicji z Krainy Czarów wypadło znakomicie, bo otworzyło dla postaci mnóstwo nowych tropów interpretacyjnych, nie komplikując zanadto całej historii.
Choć "Westworld" z każdym odcinkiem dokłada do układanki coraz więcej elementów, całość fabuły pozostaje na tyle jasna i logiczna, że podążanie za nią nie przysparza żadnych kłopotów. Poszczególne fragmenty dopasowują się do siebie idealnie, co nieco już wyjaśniając i sprawiając, że o dalsze losy serialu jestem spokojny – to nie jest tylko efektowna rozrywka, to rozrywka z wyraźnym pomysłem. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Nadzy ludzie, smutni ludzie i wkurzeni ludzie w finale "High Maintenance"
Jak pewnie sami zdążyliście zauważyć, "High Maintenance", znane w polskim HBO jako "W potrzebie", nie wyrosło nam w ciągu pierwszego sezonu na kolejny komediodramat, który koniecznie trzeba znać. Ale narodziło nam się tu coś bardzo, ale to bardzo fajnego – luźna opowieść o Nowym Jorku, zrobiona z ambicjami, ale i bez zadęcia. Jej finałowy odcinek, czyli "Ex", nie tylko był esencją tego, co w "High Maintenance" najlepsze, ale i zgrabnie połączył kilka wątków, jednocześnie zdradzając nam sporo na temat głównego bohatera.
Okazało się, że The Guy miał żonę, która teraz ma nową dziewczynę i mieszka tuż obok. I choć cała trójka się lubi, sytuacja jest skomplikowana – nie trzeba stracić klucza do domu, żeby to stwierdzić. Jego historia, jak również świetny wątek Patricka (Michael Cyril Creighton) – klienta Guya, który najwyraźniej wcale nie palił tego, co kupował – oraz dwójki nagusów złożyły się na całość, którą oglądało się jak krótki słodko-gorzki film o życiu i całej reszcie.
Zapamiętam na jakiś czas absurdalne portrety Helen Hunt, podobnie jak wdzięczny epilog i uderzającą samotność, która wręcz biła z finału "High Maintenance". Świetnie, że zamówiono drugi sezon. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Graves" – serial, w którym marnuje się Nick Nolte
O tej premierze pewnie nawet nie słyszeliście – i nic dziwnego. Choć to komedia polityczna w dobrej obsadzie i z ambicjami, drugim "Veepem" raczej nie będzie. Nick Nolte – który naprawdę zasługuje na coś lepszego – gra tutaj republikańskiego prezydenta na emeryturze, przez jednych uważanego za zbawcę Ameryki, a przez innych za człowieka, który doprowadził kraj do ruiny. Wielu byłych prezydentów ma ten problem, także temat na komedię bardzo życiowy.
Wszystkich, którzy interesują się choć trochę amerykańskim światkiem (około)politycznym, zachwycą występy gościnne – pojawiają się tutaj Jake Tapper, Rudy Giuliani czy Bill Richardson. Ale grać nie mają czego ani oni, ani nikt z głównej obsady. "Graves" opiera się na średniej jakości żartach, którym bardzo daleko jest do tego, co prezentuje "Veep". Widać, że serial ma ambicje, ale niestety zatrzymuje się w połowie, jak gdyby bał się, że publika inaczej go nie zrozumie.
W efekcie "Gravesowi" bliżej do amazonowego "Alpha House" niż do wspomnianego już dwa razy "Veepa", z którym po prostu nie da się go porównywać. To satyra, która mogłaby zadziałać jako pojedynczy skecz, nie cały serial. Szkoda Nolte'a, a przy okazji chciałabym odnotować, że telewizja Epix nie tylko jego talent marnuje. Jej szpiegowski thriller "Berlin Station" to niestety też póki co serial wart uwagi raczej ze względu na obsadę, niż na to, co sobą reprezentuje. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Nasze niezwykłe 20 minut z Charliem Brookerem
Wiem, że Hity tygodnia są po to, abyśmy oceniali odcinki seriali, a nie wszystko, co nam się przytrafiło w ciągu ostatnich siedmiu dni, ale w tym przypadku nie mogę się powstrzymać. Ostatni wtorek spędziłam, przepisując naszą rozmowę z Charliem Brookerem i Annabel Jones, dwójką niesamowitych osób, które stoją za "Black Mirror", i tym samym przypomniał mi się dzień z gwiazdami Netfliksa. Wywiad zrobiliśmy w lipcu, wtedy też oglądaliśmy "San Junipero" i bardzo, ale to bardzo nas męczyło to, że nie mogliśmy o żadnej z tych rzeczy pisać od razu, bo Netflix wtedy jeszcze nawet nie zdążył ogłosić, iż serial wróci jesienią.
Napiszę więc teraz: to było dla nas niezwykłe spotkanie, podczas którego nasi rozmówcy zaskakiwali nas raz po raz. Przede wszystkim zdziwił nas lekki ton rozmowy, bo spodziewaliśmy się, że wyjdziemy z niej zdołowani, w końcu nie pytaliśmy Charliego Brookera o jego komediowe projekty, tylko o ten najmroczniejszy. Tymczasem niemal każde pytanie kwitowane było na początku żartem, wypowiadanym w taki sposób, że wszyscy pokładaliśmy się ze śmiechu, po czym Charlie poważniał, zagłębiał się coraz bardziej i bardziej w różnego rodzaju dziwności, by znów zmienić ton. Annabel Jones odpowiadała zresztą na pytania podobnie, również udowadniając raz po raz, że ma wielkie poczucie humoru. Czasem mówili jedno przez drugie, tak że kompletnie nie wiem, co mam na taśmie.
Bardzo nas tym zaskoczyli – nie spodziewaliśmy się takich emocji po dwójce Brytyjczyków i tyle nieskrępowanej wesołości w rozmowie o mrokach siedzących w "Black Mirror". A przede wszystkim zdziwiło nas jedno: Charlie Brooker praktycznie non stop żartował, a jednak uwierzyliśmy mu w stu procentach, kiedy oznajmił, że tak naprawdę jest życiowym pesymistą. Ostatnio w "Radio Timesie" opowiadał, że jako dziecko był w stu procentach przekonany, iż świat czeka zagłada nuklearna, której nikt nie przeżyje. Jestem w stanie w to uwierzyć, ale przypuszczam, że musiałabym spędzić z nim więcej niż 20 minut, aby być w stanie rozgryźć, gdzie kończy się kpina i zaczyna stuprocentowa prawda. Sądzę jednak, że granica między jednym a drugim może być w jego przypadku umowna.
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Netflix będzie tworzył "Black Mirror" w nieskończoność, a my dostaniemy kolejne 20 minut z Brookerem. Ciągle słyszę w głowie jego głos i powiem Wam, że w jego wykonaniu nawet zwykłe fucki – którymi rzuca regularnie, ale zawsze z wyczuciem – brzmią jak poezja. [Marta Wawrzyn]