Lek na bezsenność, odsłona druga. Recenzujemy "Eyewitness", kolejnego przeciętniaka USA Network
Mateusz Piesowicz
21 października 2016, 18:30
"Eyewitness" (Fot. USA Network)
Zrobić kryminał z ambicjami to nie taka prosta sprawa – my to wiemy, ale twórcy "Eyewitness" chyba nie. Ich serial to kolejny przykład produkcji, która chciałaby nas zainteresować, ale nie bardzo ma czym.
Zrobić kryminał z ambicjami to nie taka prosta sprawa – my to wiemy, ale twórcy "Eyewitness" chyba nie. Ich serial to kolejny przykład produkcji, która chciałaby nas zainteresować, ale nie bardzo ma czym.
USA Network od jakiegoś czasu nie ma dobrej passy, jeśli chodzi o premiery, ale tej jesieni chyba wręcz uparli się, by zanudzić nas na śmierć. Po koszmarnie usypiającym "Falling Water" przyszła pora na niewiele lepsze "Eyewitness". Serial oparto na norweskim formacie ("Øyevitne"), co rzuca się w oczy nawet bez znajomości oryginału, bo zarówno w stylistyce, o której szerzej będzie za chwilę, jak i w scenariuszu widać wyraźny skandynawski rys. Niestety dla twórców, na czele z Adim Hasakiem ("Shades of Blue"), na rysie się skończyło, bo poza nim "Eyewitness" ma problemy z czymkolwiek, co mogłoby przyciągnąć uwagę widzów.
Na pierwszy rzut oka wszystko jednak wygląda co najmniej nieźle. Mamy morderstwo, zakazany romans, rozrastającą się intrygę i grupę przyzwoitych postaci – nic tylko ulepić z tych składników satysfakcjonującą całość. "Eyewitness" cierpi jednak na kilka typowych dla przeciętnych seriali objawów, począwszy od nieprzekonującego scenariusza, a skończywszy na braku jakichkolwiek emocji, które chyba pochowały się, widząc wszechobecną tu szarzyznę. W sumie trudno im się dziwić, bo sam po pierwszym odcinku mam wrażenie, że północ stanu Nowy Jork to najbardziej posępne miejsce na ziemi.
W takich to okolicznościach przyrody poznajemy dwójkę nastolatków – Philipa (Tyler Young) i Lukasa (James Paxton) – którzy właśnie zaczęli odkrywać swoją seksualność i w tym celu postanowili zrobić użytek z ukrytej w lesie chatki. Na swoje nieszczęście wybrali noc, gdy ta jest akurat wyjątkowo oblegana, w dodatku przez niezbyt przyjaźnie nastawionych osobników. Na oczach naszych bohaterów dochodzi więc do strzelaniny i morderstwa, a oni sami, ledwie uchodząc z życiem, uciekają przed jednym z bandziorów. A ten, jak to bandziory mają w zwyczaju, postanawia pozbyć się niewygodnych świadków.
Dość to typowe, ale z pewnością ma potencjał na trzymający w napięciu serial. Zwłaszcza że Lukas nalega, by całą sprawę zataić. Wątek ukrywania swoich skłonności seksualnych mógłby się nawet udać, gdyby nie fakt, że przeprowadzono go z gracją młota pneumatycznego. Po pierwsze, nie bardzo rozumiem, czemu obecność dwóch nastolatków w chatce każdemu miałaby się jednoznacznie kojarzyć z seksem? Tak, wiem, że bez tego nie byłoby historii, ale sami przyznacie, że szyte jest to nieco zbyt grubymi nićmi. Po drugie, skoro już brniemy w zakazany romans, to powinien on chociaż odrobinę wychodzić poza kliszę. Tymczasem scenariusz wpycha bohaterów w najbardziej schematyczne z dostępnych rozwiązań, przez co nawet w minimalnym stopniu nie odczuwa się, by ci dwaj przechodzili przez jakąś traumę. Sztuczność całej sytuacji bije po oczach, a Philip i Lukas spełniają rolę fabularnych manekinów napisanych pod konkretną, niezbyt odkrywczą tezę, że coming out nie jest prosty, zwłaszcza gdy jesteś nastolatkiem z prowincji.
Na ich obronę można powiedzieć, że nie wyróżniają się szczególnie negatywnie na tle reszty tutejszych postaci. Scenarzystom "Eyewitness" zdecydowanie nie zaszkodziłby jakiś kurs kreatywnego pisania, bo powiedzieć, że uderzają w banały, to bardzo łagodne ujęcie sprawy. Obok wspomnianych nastolatków mamy więc miejscową panią szeryf i przy okazji zastępczą matkę Philipa, Helen Torrance (Julianne Nicholson), która wylądowała na prowincji, bo ma tajemniczą przeszłość; jej prostolinijnych towarzyszy – męża Gabe'a (Gil Bellowa) i partnera Tony'ego (Matt Murray); twardą agentkę FBI Kamilę (Tattiawna Jones) i wreszcie grupę bliżej niezidentyfikowanych handlarzy narkotyków, o których wiadomo tyle, że są groźni. Ach, byłbym zapomniał o najważniejszej postaci w układance, czyli mordercy. No ale skoro sami twórcy nie uznali go za szczególnie istotnego i skrócili jego występ do paru złowrogich spojrzeń, to nie czuję się zobligowany do poświęcania mu więcej miejsca.
O ile nie mam do "Eyewitness" szczególnych pretensji o brak oryginalności, niejeden kryminał na to cierpiał, a jednak dawał sporo przyjemności, o tyle trudno mi wybaczyć wiejącą z ekranu nudę. Żaden z zasygnalizowanych w pilotowym odcinku wątków nie wydał mi się intrygujący, nic nie sprawiło, bym miał ochotę zobaczyć, co stanie się dalej – gorszy punkt wyjścia dla serialu, który napięcie powinien mieć we krwi, chyba nie istnieje. Poprawność i monotonia to nie są cechy produkcji, która pragnie uchodzić za rasowy thriller, a gdy towarzyszy im przeciągłe ziewanie, to już dla niej praktycznie gwóźdź do trumny.
To może chociaż jako dramat sprawdza się lepiej? Rzeczywiście, tutaj jest jakaś nadzieja dla "Eyewitness", choć cała ona spoczywa na wątłych ramionach Julianne Nicholson. Aktorka znana najlepiej z wyrazistych drugoplanowych występów (choćby w "Masters of Sex") dostała wreszcie główną rolę i chciałoby się, żeby za jej postacią stało coś więcej. Helen ma wspomnianą już przeszłość, ale w gruncie rzeczy ciekawiej wygląda teraźniejszość. Próby stworzenia sobie jakiejś namiastki rodziny, wczuwanie się w rolę zastępczej matki, a jednocześnie odgrywanie twardego stróża prawa to już solidny fundament pod naprawdę ciekawą postać. Julianne Nicholson świetnie się odnajduje na ekranie – balansując między delikatnością i niezłomnym uporem, tworzy tak naprawdę jedyną wyrazistą kreację pośród parady nijakości.
Poza nią jednak trudno doszukiwać się choćby jednej pełnokrwistej postaci z intrygującą charakterystyką. Bohaterowie "Eyewitness" są w większości jednowymiarowi, a gdy już trafi się ktoś odrobinę bardziej skomplikowany, to sprowadza się go do paru schematów. Do monotonii scenariuszowej należy dodać również realizacyjną, bo cały serial wygląda, jakby ktoś nałożył na niego ponury filtr. Przyznaję, że na początku nawet mi się to podobało, bo tworzyło specyficzny klimat, ale twórcom wyraźnie zabrakło umiaru. Po 40 minutach oglądania słabo oświetlonych wnętrz i plenerów, które nigdy nie widziały chociaż promyka słońca, mam wrażenie, że ktoś bez przerwy wbijał mi młotkiem do głowy: atmosfera, pamiętaj o ponurej atmosferze! No więc pamiętam, bo trudno zapomnieć. Szkoda tylko, że za szaroburą kolorystyką nie idzie nic więcej.
"Eyewitness" to jeden z tych seriali, które specjalizują się w tworzeniu pozorów. Twórcy bardzo chcieli, by ich produkcja przypominała skandynawskie noir i tych chęci na pewno nie można im odmówić. Postaci o nieco bardziej skomplikowanej charakterystyce, intryga kryminalna wymieszana z dramatem obyczajowym i wreszcie klimat tworzony przez odpowiednią oprawę – widać, że w USA Network odrobili pracę domową. Sęk jednak w tym, że skandynawskie produkcje dodają do tych technicznych elementów jeszcze sekretne składniki: życie i emocje. A tych w "Eyewitness" nie stwierdzono nawet w śladowych ilościach.